Bibliotece w Siemianowicach 6 marca ma zostać nadane imię niezwykłej kobiety - Anny Szaneckiej. Prezentujemy tekst o niej, nadesłany do redakcji przez jednego z jej wychowanków.
Po oficjalnej części tej swego rodzaju uczty intelektualnej był czas na robienie fotografii pamiątkowych i żywą bezpośrednią wymianę myśli. Miałem przyjemność porozmawiania z przybyłą także autorką książki pt. „Honorowi Obywatele Miasta Siemianowice Śląskie” panią Bogumiłą Hrapkowicz-Halorową, która powiedziała, że żałowała, iż z Anną Szanecką spotkała się bardzo późno, kilka lat przed jej śmiercią, gdy zbierała w 2006 r. materiał do książki o siemianowickich honorowych obywatelach. Mimo to uległa bez reszty fascynacji jej wiedzą, osobowością i postawą życiową. Po kilku godzinach wywiadu w mieszkaniu pani Szaneckiej znakomita dziennikarka pani red. Bogumiła Hrapkowicz-Halorowa, miała już zebrany wystarczający zasób informacji do swojej publikacji. Jednak została jakby wciągnięta w świat Anny Szaneckiej i sama chciała w nim pobyć dłużej. Przełożyło się na wiele dalszych godzin arcyciekawych rozmów, wspominanych jeszcze dzisiaj z wielką radością.
Pani Hrapkowicz-Halorowa zwróciła uwagę, że do 1939 r. życie rodziny Olszewiczów, z której wywodziła się p. Anna, przebiegało w dostatku, w świetnych układach towarzyskich i w pewności bardzo dobrych perspektyw na przyszłość. Gdyby nie wybuch II wojny światowej i konieczność przejścia przez tę całą tułaczkę, Anna, a raczej Hanna, bo takie nosiła imię do czasów wojny, ze swoim umysłem zostałaby z pewnością wybitną, liczącą się w Polsce osobistością, np. wielkim naukowcem, tak samo, jak szereg innych osób z jej rodziny.
Gościła w „Gościu Katowickim”
W 2014 r. ukazał się mój obszerny list o Annie Szaneckiej pt. „Szkoła przetrwania pani Anny” oraz jego śląska wersja pt. „Co bóło w tasi pani Anny?”. Dzięki świetnemu internetowemu archiwum Instytutu Gość Media do dnia dzisiejszego każdy może zapoznać się z tymi tekstami na portalach prowadzonych przez „Gościa Niedzielnego”, a także Radio eM po wpisaniu w wyszukiwarce jednego z powyższych tytułów, za co jestem niezmierne wdzięczny.
O jednym wydarzeniu związanym z upowszechnianiem wiedzy o rodzinie Anny Szaneckiej, ale jednocześnie o niej samej, dowiedziałem się znacznie później niż samo pisanie mojego artykułu do „Gościa Katowickiego”, a mianowicie o wydaniu także w 2014 r. naukowej książki dyrektora Muzeum Narodowego w Kielcach Roberta Kotowskiego pt. „Dzieweczka z obrazu”. Tytułowa „dzieweczka” to była mama pani Szaneckiej Józefa Olszewicz z domu Oderfeld, namalowana jako dziecko przez Józefa Pankiewicza na obrazie pt. „Dziewczynka w czerwonej sukience”. Materiały przedstawione w tej publikacji pochodziły w wielkiej części z zapisów i prywatnego archiwum pani Szaneckiej. Można powiedzieć też, że Anna Szanecka była jednym z trzech bohaterów opisanych w tej świetnej książce obok samej Józefy Olszewicz i ojca dr. Wacława Olszewicza, który był prawdziwym człowiekiem renesansu z szerokimi zainteresowaniami i zasługami na polu dyplomacji, gospodarki, nauki i bibliofilstwa.
Hanna czy Anna?
Wojenne losy pani Szaneckiej są powodem powstania różnicy między jej imieniem używanym przez rodzinę i wtajemniczonych, a imieniem w dowodzie osobistym i w pracy. W wyniku tego do dzisiaj w publikacjach o niej występuje raz jedno, raz drugie imię, co może powodować czasem nieporozumienia i rozterki. Doktor Robert Kotowski pisze w swojej pracy, że imię Hanna nadane zaraz po urodzeniu przez rodziców zostało w czasie II wojny światowej przez błędy językowe władz okupanta niemieckiego zmienione na Anna i tak już zostało oficjalnie w okresie powojennym. „Mimo to znajomi, rodzina, przyjaciele przez całe życie zwracali się do niej Hanna.” - informuje cytat z książki Roberta Kotowskiego „Dzieweczka z obrazu”.
Jeżeli chodzi o moje pokolenie, którego członkowie uczęszczali na spotkania zespołu turystycznego w Młodzieżowym Domu Kultury im Henryka Jordana pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych, żadna dziewczyna lub chłopiec nie zwróciliby się wtedy do naszej instruktorki inaczej niż „proszę pani”, a w trzeciej osobie mówiło się o niej „pani Szanecka” - bez żadnego imienia. Byłem też kiedyś na spotkaniu dużo młodszych turystów z naszą instruktorką i najbardziej mnie szokowało właśnie to, że zwracali się do no niej „pani Aniu” - ze zdrobnieniem imienia. Nam nie przeszłoby to nigdy przez gardło. To się nazywa chyba signum temporis. Przecież świat nie stoi w miejscu, ale się zmienia. Tylko pani Szanecka za tym nadążała.