Ośmiu diakonów Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego przyjęło w sobotę 13 maja święcenia z rąk abp. Wiktora Skworca w katowickiej katedrze. Jak odkrywali swoje powołanie? Jaka droga przywiodła ich do seminarium? Zapraszamy do lektury.
ks. Michał Paprotny
ur. 10.04.1996 Katowice,
parafia zamieszkania: Trójcy Przenajświętszej, Ruda Śląska Kochłowice
hasło prymicyjne: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham.” (J 21,17)
Mój dom znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie z Kościołem, dlatego moje dzieciństwo było związane też bezpośrednio z nim. Rok po przyjęciu Pierwszej Komunii Świętej zostałem ministrantem i tak wzrastałem w tej grupie aż do czasów wstąpienia do seminarium. Niewątpliwy wpływ na wybór mojej życiowej drogi, miał ks. Jerzy Lisczyk, będący kochłowickim proboszczem przez prawie 30 lat. To on udzielił mi pierwszej komunii świętej, przyjął mnie do Liturgicznej Służby Ołtarza, a także wystawił opinie do seminarium. Rodzinna parafia była dla mnie ważnym środowiskiem, pozwoliła mi odkryć działanie Chrystusa w moim życiu, a także nawiązać kontakt z rówieśnikami. Tym bardziej, że w połowie edukacji wczesnoszkolnej musiałem zmienić szkołę i gdyby nie kochłowicka wspólnota, to z pewnością utraciłbym kontakt ze znajomymi z sąsiedztwa.
Pamiętam, że na początku lat dwutysięcznych było w Kochłowicach ponad stu ministrantów z kilkunastoma oddanymi służbie animatorami, z czego paru później zostało księżmi. Dobra formacja parafialna i przykład ze strony starszych kolegów przełożył się na to, że co roku jeździłem na wakacyjne rekolekcje ministranckie dzięki czemu ciągle się formowałem. Od dzieciństwa lubiłem chodzić na Eucharystię do kościoła parafialnego, czy na adorację Najświętszego Sakramentu do kochłowickiego Sanktuarium MB z Lourdes, co pozwalało mi odzyskiwać pokój ducha i walki z codziennymi zmaganiami. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, o kapłaństwie, ale byłem przekonany, że nie mam ku temu odpowiednich predyspozycji. Znałem słowa z pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian, że Bóg wybiera nieraz „to co niemocne; i to co nie jest szlachetnie urodzone” (1 Kor 1, 27; 28), ale nie chciałem tym słowom wierzyć.
Nie obyło się też bez kryzysów wiary: w liceum natłok zajęć dodatkowych, życia towarzyskiego i nauki spowodował, że na głęboką relację z Bogiem nie starczało już czasu. Chodziłem co prawda co tydzień do Kościoła i na wyznaczoną służbę przy ołtarzu, ale nie dopuszczałem Boga do głosu. Przy wyborze kierunku studiów ani przez chwilę nie przeszła mi przez głowę myśli o seminarium. Niektórzy w rodzinnie pamiętając moje wcześniejsze zaangażowanie w kościele sugerowali mi taką drogę, ale ja taką opcję odrzucałem. Wybrałem kierunek inżynierii chemicznej na Politechnice Śląskiej. Dopiero wtedy podczas pierwszego roku studiów, gdy wydawało mi się, że wiem co mam w życiu robić, po raz pierwszy od dawien dawana usłyszałem głos Pana.
Myślę, że decydujący wpływ na to miała moja długa ponad godzinna autobusowa podróż z Kochłowic do Gliwic. Nie miałem wtedy jeszcze dostępu do internetu w telefonie i nie jeździli tą linią miejską ze mną żadni znajomi. Mając więc trochę czasu na wyciszenie się, analizowałem swoje życie. Pewnego dnia pojawiło się w mojej głowie pytanie: czy będąc chemikiem będę szczęśliwy? Co w życiu chciałbym robić tak, aby moja praca sprawiała mi przyjemność? Czy chciałbym w przyszłości założyć rodzinę? Te pytanie na powrót przypomniały mi temat powołania kapłańskiego. Rozdział w życiu, który myślałem, że dawno mam już za sobą. Te moje przemyślenia zbiegły się z niedzielą „budzenia powołań” odbywającą się w mojej parafii, na którą przyjechali klerycy naszego śląskiego seminarium duchownego. Opowiedzieli historię swoich powołań i wtedy dowiedziałem się, że większość moich „starszych braci” odkrywając swoją drogę życia zmagało się z podobnymi pytaniami co ja. Uświadomili mi, że seminarium wcale nie musi oznaczać zostania księdzem, że jest to właśnie moment i miejsce na jego właściwe rozeznanie. Powiedzieli też o dniu otwartym w WŚSD, który miał mieć miejsce w moje urodziny. Ten fakt odczytałem jak znak od Boga i postanowiłem wstąpić do seminarium. Ostatnie lata spędzone w seminarium były dla mnie tylko kolejnymi znakami ze strony Pana Boga, że wybrałem dobrą drogę, że wątpliwości, które „czy sobie poradzę” da się przezwyciężać i w większości jest to kwestia przełamania się, treningu. Ważnym wydarzeniem podczas formacji był rok propedeutyczny, podczas którego mogłem poukładać swoją relację z Bogiem, poznać samego siebie. Odkryłem też wtedy, że człowiek ciągle się zmienia i ciągle musi nad sobą pracować, że życie to ciągła przemiana samego siebie i ewolucja kontaktu z Bogiem. Innymi dla mnie istotnymi wydarzeniami były odbyte staże duszpasterskie i wakacyjne, spędzone w różnych środowiskach i parafiach. Ten czas nauczył mnie, co oznacza stwierdzenie, że Kościół jest powszechny.
Nad wyborem hasła prymicyjnego zastanawiałem się od święceń diakonatu. Wiedziałem, że to musi być hasło nieprzypadkowe, prowadzące mnie przez życie, wzmacniające w chwilach kryzysu. Dlatego tym bardziej był to dla mnie dość trudny wybór. Moje imię wskazujące na Michała Archanioła, tłumacząc z języka hebrajskiego oznacza „Któż jak Bóg”. Zawsze ono motywowało mnie, aby starać się świadczyć całym swoim życiem o Bogu. Dlatego nie inaczej może być przy moich święceniach prezbiteratu. I choć nie zawsze mi to wychodzi, bo jestem tylko człowiekiem, który popełnia błędy. To tylko Bóg zna mnie w pełni i wie tak naprawdę, co jest w moim sercu.
Wybór hasła prymicyjnego zwanego też prymatem piotrowym padł w nieprzypadkowym miejscu, bo nad jeziorem galilejskim, gdzie te słowa apostoł Piotr wypowiedział do Jezusa. Będąc tam, miałem czas na wyciszenie i dotarło do mnie, że są to słowa, które chciałbym, aby prowadziły mnie przez życie. Aby były pomocą i ratunkiem wtedy, gdy w życiu przychodzą trudniejsze chwile.