Ośmiu diakonów Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego przyjęło w sobotę 13 maja święcenia z rąk abp. Wiktora Skworca w katowickiej katedrze. Jak odkrywali swoje powołanie? Jaka droga przywiodła ich do seminarium? Zapraszamy do lektury.
ks. Maciej Budner
ur. 14.04.1997 Tychy,
parafia zamieszkania: św. Barbary, Bieruń Nowy
hasło prymicyjne: "Cóż masz, czego byś nie otrzymał?" (1 Kor 4,7)
Nie jest to spektakularna historia. Nie jest to jeden, konkretny moment. To raczej proces dochodzenia do przekonania, że Bóg oczekuje ode mnie czegoś więcej. Historia raczej zwykła w swojej istocie, choć dla mnie osobista i tym samym wyjątkowa. Gdy byłem dzieckiem bardzo nudziło mi się podczas mszy niedzielnych. Jednak rodzice skutecznie mnie mobilizowali do uczestnictwa w nich, zabierając ze sobą do kościoła. Wszystko zmieniło się, gdy zostałem ministrantem. Wtedy już nikt nie musiał mi przypominać o kościele. Miałem zadanie, miałem odpowiedzialność, miałem misje. To mobilizowało mnie do częstszego chodzenia na Eucharystię. Do tej pory pamiętam pierwszą Mszę św. po otrzymaniu ministranckiej komży, podczas której moją funkcją było trzymanie pateny w trakcie Komunii świętej. Wszystko co działo się przy ołtarzu bardzo mnie zachwycało. Było takie inne, takie nieziemskie. Wtedy pierwszy raz pojawiła mi się w głowie myśl o byciu księdzem. W domu pod nieobecność rodziców brałem swój komunijny skarbiec i na podstawie obrzędów Mszy św. tam zawartych, odprawiałem swoje domowe msze. Skarbiec był mszałem, kieliszek do wina - kielichem mszalnym, kromka chleba – hostią, sok – winem, a chusteczki higieniczne – bielizną kielichową. Tak wyglądały moje dziecięce msze.
Ten zachwyt po jakimś czasie minął. Gdy poszedłem do gimnazjum, to jakoś wygasł. Chodziłem na Eucharystię, bo wypadało. Zostałem lektorem, potem psałterzystą. Będąc w szkole średniej dostałem propozycje wzięcia udziału w kursie animatorskim. Był to kolejny krok w „karierze” ministranckiej. Tam na nowo zachwyciłem się ministranctwem. Moja nieco uśpiona wiara zaczęła się na nowo budzić. Zacząłem wprowadzać to czego się nauczyłem na kursach do wspólnoty ministranckiej w mojej rodzinnej parafii. Razem z kursowym kolegą z parafii przemodelowaliśmy kształt parafialnej grupy ministranckiej. Zacząłem angażować się w przygotowanie liturgii parafialnej. Na horyzoncie pojawił się kurs na ceremoniarza i wziąłem w nim udział, z racji na moje zamiłowanie do liturgii. Przyszedł czas matury i decyzji o studiach. Ogromny dylemat: Politechnika Śląska czy WŚSD. Miałem problem z podjęciem decyzji. Oba warianty miały być na próbę. Do tego stopnia, że postanowiłem sobie wybrać konkretny wariant na rok, a potem się zobaczy. Tylko co wybrać? Od pewnej osoby usłyszałem wtedy słowa, że większość czasu spędzam w kościele, tak jakby był moim domem. Pomyślałem, że może tak ma się stać, że mam zadomowić się w Kościele. Bardziej zaangażować. Po wielu rozmowach, godzinach rozmyślań, przedstawiania „za” i „przeciw”, decyzja zapadła. Od października chce rozpocząć formację w Wyższym Śląskim Seminarium Duchownym w Katowicach. Tak rozpoczęła się prawdziwa przygoda.
To pytanie „Cóż masz, czego byś nie otrzymał?” towarzyszy mi od trzeciego roku seminarium. Pewnego pandemicznego dnia, siedząc w swoim kościele parafialnym, sięgnąłem po liturgię słowa z dnia, czyli przeznaczoną na ten, konkretny dzień, który trwa. W niej przeczytałem to pytanie, które wtedy jakoś mocno mnie uderzyło, a dziś staje się moim hasłem prymicyjnym. Pytanie, które w momencie pewnych rozterek życiowych, zmobilizowało mnie do wdzięczności za to co już otrzymałem i czego się już doświadczyłem. W tamtej chwili siedziałem przy Jezusie obecnym w tabernakulum i obecnym w słowie Bożym. Jak film przewijały się różne momenty z mojego życia, które były darem dla mnie od samego Boga. To jest wspaniały prezent, który Bóg daje mi do dyspozycji. Od tamtej pory właśnie tak patrzę na otaczających mnie ludzi, spotykane sytuacje i materialny wymiar życia na Ziemi.
Wszystko jest darem. Darem Boga dla mnie. Darem, który mogę wykorzystać, albo też zakopać, schować czy zmarnować. „Cóż masz, czego byś nie otrzymał?”, często za św. Pawłem zadaje sobie to pytanie. I za każdym razem dochodzę do wniosku, że wszystko! Wszystko mam, bo wszystko otrzymałem! W tych momentach rodzi się we mnie ogromna wdzięczność i pragnienie dzielenia się tym darem. Jednym z tych otrzymanych darów jest moje kapłaństwo i chce, aby ono było darem dla innych. Chcę być kapłanem darującym… swój czas, talenty, dyspozycyjność. A nade wszystko kapłanem darującym innym Boga poprzez sakramenty.
Czas formacji seminaryjnej obfitował w różnego rodzaju sytuacje, które powodowały, że odczuwałem bliskość Boga. Takie, które przekonywały mnie o Jego nieustannej trosce. Pozwolę sobie jednak wybrać dwie z nich, które położyły fundament pod mój wybór drogi życiowej, jaką jest kapłaństwo. Jako klerycy II roku mamy możliwość w okresie wakacyjnym odbycia wolontariatu w placówkach medycznych (szpital, DPS, hospicjum). Taki wolontariat odbywałem w Archidiecezjalnym Domu Hospicyjnym św. Jana Pawła II w Katowicach. Tam spotkałem bardzo różnych pacjentów, w odmiennej kondycji zdrowotnej. Z jednymi spędziłem więcej dni, a z innymi mniej. Wśród tych wszystkich pacjentów jest kilka konkretnych twarzy, które zapadły mi w pamięć. W nich szczególnie spotkałem Jezusa. Spotkałem Go w pani Uli, która mając nowotwór trzustki, niemiłosiernie cierpiąc, potrafiła wykrzesać ze swojej twarzy uśmiech i radość. Spotkałem Boga w pani Renacie, która przyjechała do hospicjum zawinięta w dywan i sparaliżowana, bez rokowań na życie, a przez swoją walkę, dobre nastawienie i wsparcie ze strony życzliwych ludzi, wyszła z tego miejsca po 6 miesiącach o własnych siłach i radośnie podchodziła do życia. Spotkałem Boga w pani Irenie, która w ostatnich chwilach swojego życia szeptała półgłosem słowa: „Módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen” i gdy postanowiłem odmówić z nią cały różaniec, trzymając ją za rękę ona na koniec uściskiem dłoni podziękowała mi za to i po kilku godzinach odeszła do Pana. Te spotkania uświadomiły mi jak bardzo ważne jest towarzyszenie człowiekowi w Jego cierpieniu i odchodzeniu z tego świata. Jak bardzo potrzebny jest ktoś, kto po prostu będzie z chorym, potrzyma go za dłoń, poczyta czy porozmawia z nim. A nade wszystko, kto pomoże odkryć nadzieję wypływającą z wiary w życie wieczne.
Drugim przykładem odkrywania Bożej troski i Jego obecności są każdorazowe rekolekcje wakacyjne. Klerycy mają obowiązek poświęcić na nie miesiąc swoich wakacji. Za każdym razem w tym rekolekcyjnym czasie dostrzegam jak bardzo Bóg działa w nas i przez nas. Jak działa przez prowadzących te rekolekcje, jak również i przede wszystkim jak działa przez uczestników i w nich. Dla mnie jako przygotowującego się do kapłaństwa za każdym razem jest to utwierdzenie mojej wiary i przekonania, że to co robię ma sens. Że jest to być może jedyny czas, kiedy uczestnicy doświadczą Boga tak poza zgiełkiem codziennych obowiązków. I choć nieraz wydaje mi się zanim rozpocznę turnus, że to wszystko co przygotowałem jest jakieś takie jałowe i bez smaku. To temu wszystkiemu nadaje smak sam Duch Święty i jest w stanie działać cuda, bazując na ludzkiej słabej naturze. Właśnie dlatego wybieram drogę kapłaństwa, bo mocno wierzę, że Bóg jest w stanie swoją łaską uzdolnić mnie do przekazywania go innym i umacniania mojej słabej natury.