"Czemu nie u sąsiada, kolegi z ławy szkolnej, znajomego czy przypadkowego przechodnia spotkanego na ulicy, lecz właśnie w moim sercu zrodziło się powołanie do kapłaństwa? Ciągle zadaję sobie to pytanie...". 18 neoprezbiterów zechciało opowiedzieć o "pragnieniu, które trudno opisać". I o tym, że Bóg bardziej szukał ich niż oni Jego.
Ks. Wojciech Kamiński
Ur. 1.06.1992 w Rybniku, par. św. Antoniego z Padwy w Rybniku. Rodzice: Lech, Barbara z d. Oczkowska; 1 siostra, 3 braci.
Vivat cor Iesu per cor Mariae.
Bez fajerwerków
Nie będzie tu mowy o totalnej zmianie życia, z ateisty do wierzącego, ze złodzieja do miłosiernego samarytanina. Moje spotkanie z Jezusem przebiegało zdawałoby się całkowicie zwyczajnie. Ale to przecież w zwyczajności, czyli naszej codzienności Jezus do nas przychodzi.
Pochodzę z wierzącej rodziny. Jednak ten typ wiary nazwałbym tradycyjnym. Czyli trzeba chodzić do Kościoła, trzeba chodzić do spowiedzi i wszystko jest OK. Więc od dziecka spełniałem te wymagania. Nie byłem w żadnej grupie parafialnej, wspólnocie. Po prostu chodziłem do kościoła i nic więcej. Oczywiście to chodzenie wiązało się jedynie z cotygodniową „stratą godziny dla wiary”, którą wyznawałem.
Kiedy poszedłem do liceum, spotkałem się z nieco innym włączaniem się w modlitwę podczas Eucharystii. Zauważyłem ludzi, którzy wiedzą, co się dzieje podczas liturgii. W trakcie pierwszej klasy pojawiła się możliwość wyjazdu na Sercańskie Dni Młodych do Pliszczyna (k. Lublina). Uznałem, że to całkiem niezły pomysł. Spędzenie czasu ze znajomymi w warunkach biwakowych przez tydzień wydawało mi się całkiem niezłą perspektywą.
Na SDM-ie zobaczyłem jeszcze więcej ludzi, którzy inaczej podchodzili do wiary. Entuzjazm i energia wręcz biły podczas każdej modlitwy. W trakcie jednej z adoracji po prostu uklęknąłem i zacząłem się modlić. Ale nie tak jak do tej pory! Po prostu wpatrywałem się w Najświętszy Sakrament i zacząłem rozmawiać, tak jakbym rozmawiał z kimś bardzo mi bliskim. Multum myśli kotłujących się w głowie, blisko tysiąc ludzi wkoło, gryzące owady, to wszystko nagle zniknęło. Zostałem sam na sam z Nim. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tak głębokiego pokoju w sercu. I tak głębokiej relacji z konsekrowanym kawałkiem chleba, który od tego momentu był dla mnie Bogiem, który jest.
Po tym doświadczeniu uznałem, że trzeba pokazać światu, jak być dobrym katolikiem. Kiedy wróciłem do domu, chodzenie do kościoła nie było już tylko i wyłącznie „stratą godziny dla wiary”. To była godzina, której po prostu potrzebowałem. W tym momencie jeszcze nie myślałem o kapłaństwie. Dopiero podczas kolejnych wyjazdów na SDM czułem swego rodzaju przynaglenie w tym kierunku.
Od tego być może zwyczajnego spotkania z Bogiem (10 lat temu) rozpoczęło się coś, co ciągle trwa. Wiara, której coraz bardziej jestem świadomy. Wiara w Tego, który jest obecny pośród nas; w Tego, który przebacza potknięcia i o nich już nie pamięta.
Z perspektywy czasu widzę, że to, co zdawałoby się przypadkiem (zwykły wyjazd ze znajomymi), sprawiło, że mogłem się spotkać z Bogiem twarzą w twarz bez jakichkolwiek rozproszeń. Dziękuję Mu każdego dnia, że daje mi siebie poznawać na tyle, na ile tego potrzebuję i na ile jestem w stanie.