Wszystko zaczęło się normalnie. Miłość, ślub, decyzja o założeniu rodziny. Nie pragnęli niczego innego, jak tylko spokojnego i szczęśliwego życia. Do celu przyszło im pójść trochę dłuższą drogą.
Kilka miesięcy po ślubie, mniej więcej w połowie pierwszej ciąży, Dominika i Łukasz z Radzionkowa dowiedzieli się, że ich syn urodzi się z poważną wadą serca. – To spadło na nas jak grom z jasnego nieba. Nie do końca wiedzieliśmy, co robić. Przyszłość zaczęła malować się w ciemnych kolorach – wspomina Dominika. Zaczęły się lekarskie wizyty w Warszawie i pełne strachu oraz niepewności godziny spędzone w samochodzie. – Nie byliśmy pewni niczego, a jednocześnie byliśmy gotowi na wszystko – mówią.
Kilka godzin po urodzeniu Franek w ciężkim stanie został przewieziony do Centrum Zdrowia Dziecka. Kiedy miał zaledwie kilkanaście dni, przeszedł pierwszą poważną operację serca. Nie wszystko poszło tak, jak powinno. Trzeba było zmienić plan i strategię leczenia. Lekarze rozpoczęli dalszą walkę o jego życie, a rodzina, przyjaciele i znajomi – pełen wiary „szturm na niebo”. – Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, wiemy, że choć czuliśmy się zupełnie bezradni, to jednak byliśmy otoczeni płaszczem bezinteresownej modlitwy.
Szpitalne rekolekcje
– Od samego początku nie pozostawiono nam złudzeń. Naszego Frania czekały intensywna terapia i długie leczenie. Łukasz musiał wrócić do pracy. Początkowo myślałam, że zostałam sama w obcym mieście z ciężko chorym dzieckiem. Tak jednak nie było. Bardzo szybko odkryłam, że Bóg nie pozostawił mnie samej sobie – przyznaje Dominika.
Młoda mama spotkała rodziców doświadczonych przez podobny los. Na własne oczy zobaczyła dzieci cierpiące na wyjątkowo rzadkie choroby. Poczekalnia przed oddziałem intensywnej terapii stała się dla niej zarówno gabinetem psychologicznym, jak i szkołą wiary i zaufania. – Były słowa wsparcia, wzajemna modlitwa i początek znajomości, które w niektórych przypadkach trwają do dzisiaj. Najtrudniejsze stawały się momenty, w których rodzice musieli pożegnać swoje czasami kilkumiesięczne maleństwa – przyznaje.
Przez cały ten czas rodzice dowiadywali się o ludziach, wspólnotach, zakonach i księżach, którzy modlili się o zdrowie dla Franka. – W pewnym momencie postanowiliśmy założyć specjalną stronę na Facebooku, bo nie dawaliśmy rady odpisywać każdemu z osobna. Wiemy też o osobach, dla których choroba naszego synka była początkiem nawrócenia i przewartościowania swoich priorytetów i wartości – dodaje Łukasz.
Chociaż był to niesamowicie trudny czas, dzięki Bogu i wsparciu innych udało się im zachować spokój i pogodę ducha.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się