Nowy numer 39/2023 Archiwum

Musiałach dać rada!

Zamiast puchowego śpiwora – siano albo pierzyna od omy. Zamiast ciężarówki wiozącej plecaki – własne ręce dźwigające worki z bagażem. Przez lata w pielgrzymowaniu nie zmieniło się tylko jedno...

To 73 lata temu grupa przyjaciół wyruszyła pieszo z Rybnika do Częstochowy, aby podziękować Maryi za ocalenie z wojennej pożogi. Pewnie nawet nie śnili, że ich śladem pójdą tysiące innych zapaleńców, a pielgrzymka stanie się wielkim diecezjalnym wydarzeniem. Przez te wszystkie lata wspólny pozostaje cel – spotkanie z Maryją, powierzenie Jej swoich intencji. Ale warunki, w jakich przemierza się drogę, są dziś całkiem inne niż dawniej. Jak bardzo zmieniło się pielgrzymowanie, najlepiej wiedzą pielgrzymkowi rekordziści. Jednym z nich jest Krystyna Dziuba z Rybnika, która do Maryi idzie... 53. raz.

Swoją przygodę rozpoczęła jako dwudziestolatka, w 1957 roku. Ta pielgrzymka była wyjątkowa – pierwszy raz została zapowiedziana z ambony, na jej czele stanął krzyż, a pątnikom towarzyszył kapłan – ks. Henryk Wyleżych. Wcześniej proboszczowie nie przywiązywali wagi do inicjatywy kilkudziesięciu rybniczan. Dopiero pojawienie się w mieście ks. Sylwestra Durczoka, proboszcza parafii św. Antoniego, nadało pielgrzymowaniu bardziej oficjalny charakter.

Pomagała igła z nitką

– Na mojej pierwszej pielgrzymce nie było transportu bagażu – wspomina pani Krystyna. – Wszystko trzeba było nieść ze sobą. Mieliśmy jakieś siatki, worki, bo o plecakach nikomu się nie śniło! Żeby trochę ułatwić sobie sprawę, kilka takich toreb zakładało się na kij, który niosły dwie osoby. Ale bagaże nie były duże, bo wtedy nikt z nas za wiele nie miał... Skromnie było – zamyśla się.

Bieda sprawiała, że pielgrzymi nie mieli dostępu do wygodnych butów – szło się w tym, co było w domu. Pierwszy raz młodziutka Krysia założyła pionierki – skórkowe buty na gumowej podeszwie. Do tego ktoś doradził wełniane skarpety... Efekt był raczej opłakany: nogi miała poobcierane tak, że trudno było iść. Później przerzuciła się na buty firmy Podhale, z wyglądu przypominające dzisiejsze adidasy, które okazały się znacznie wygodniejsze. A od lat drogę pokonuje w skórkowych sandałach, co ciekawe – wbrew wszystkim pielgrzymim zasadom – bez skarpetek! – Na starość skóra jest grubo i już wcale ni mom blaz – uśmiecha się. Wcześniej jednak często zmagała się z tą pielgrzymkową dolegliwością.

– Może dlatego stałaś się specjalistką od przebijania odcisków? – wtrąca się wnuczka Magda, którą babcia zaraziła swoją pasją zaraz po jej Pierwszej Komunii. – Babcia ma swój patent: przebija odcisk igłą z nitką i tę nitkę pozostawia w skórze, żeby zbierający się płyn mógł wysączać się po niej na zewnątrz – zdradza Magda. Na postojach chętnie służy pomocą znajomym, odciążając ekipę medyczną.

Pod pierzyną i na sianie

Przez wiele lat rybniczanie trasę do Częstochowy pokonywali w zaledwie trzy dni. Pierwszy nocleg wypadał nie – jak dziś – w Gliwicach, ale dopiero w Grzybowicach. – Nigdy nie miałam problemów z noclegiem na trasie. Zawsze znalazł się ktoś, kto przyjął nas do siebie. W Grzybowicach spaliśmy w starych izbach, pod pierzynami od omy. One były wilgotne i strasznie ciężkie, pewnie z osiem kilo ważyły – przypomina sobie pani Krystyna. – Drugi nocleg mieliśmy w Kamienicy, tam spało się zwykle na sianie w stodole. Tak ze dwadzieścia osób w jednej! Rano wszyscy wstawaliśmy od tego siana „pogryzieni” – śmieje się. Nocleg w Kamienicy kojarzy jej się z... żelazkiem.

– To była moja drugo pielgrzymka, szoł wtedy z nami ks. Szolonek. Wieczorem poprosił mnie, żebych mu wybiglowała koszula. Jo sie bała, bo żech wtedy jeszcze była frelką, nie umiałach dobrze koszul biglować. Ale wtedy ksiądz to była świętość, więc nawet nie przyszło mi do głowy odmówić – musiałach dać rada! – wspomina z nostalgią. Niedługo potem przestała być „frelką” – wyszła za mąż, a na świat przyszedł jej syn. Na pątniczy szlak wróciła po kilku latach przerwy, już w towarzystwie małego Czesia.

I modlitwa, i śmiech

Pielgrzymowanie to dla pani Krystyny przede wszystkim ludzie – ci wędrujący razem z nią, ale też ci spotykani po drodze. – Gospodarze byli zawsze bardzo życzliwi, gościnni – mówi. – Przygotowywali się na nasze przyjście, gotowali zupę, dawali chleb na drogę. Dzisiaj na postojach można kupić co tylko się chce, są samochody – kioski, grill... A wtedy przecież nic nie było! Ludzie dzielili się z nami wszystkim, co mieli. W wioskach, przez które przechodziliśmy, wystawiali dla nas poczęstunek: jabłka, kompoty, mleko prosto od krowy czy zimną wodę ze studni. Cieszyli się, że w ten sposób mogą nam towarzyszyć – dodaje.

Od lat wędruje w rodzinno-przyjacielskiej grupie. Na noclegi zatrzymują się zawsze w tych samych miejscach u zaprzyjaźnionych gospodarzy. Dzięki temu nawiązały się serdeczne relacje, podtrzymywane wysyłanymi do siebie świątecznymi kartkami. Bo – jak podkreśla – w pielgrzymowaniu ważna jest też wspólnota, bycie razem. Filarem każdego dnia pozostaje modlitwa, ale zawsze znajduje się czas na śmiech i cieszenie się obecnością drugiego człowieka. – Jak zaczynałach chodzić, to nie było jeszcze nagłośnienia, więc wtedy była przede wszystkim modlitwa – tłumaczy pątniczka. – Dużo zmieniło się, od kiedy jest mikrofon. Zaczęło się opowiadać wice, śpiewać nie tylko pieśni religijne, ale też śląskie piosenki. Zrobiło się wesoło!

Tradycją rybniczan było, że na ostatni postój przed wejściem na jasnogórski szczyt zatrzymywali się nad rzeką. Mimo zmęczenia niektórzy grali w piłkę, a wielu wędrowców korzystało z uroków lata i wskakiwało do wody. Zachowały się nawet zdjęcia panów robiących efektowne fikołki. Odświeżeni – i umyci – ruszali na ostatnią prostą. Bo z myciem na trasie też przecież łatwo nie było! Czasem trafiła się okazja i mogli skorzystać z miski z wodą, w Kamienicy szło się do płynącego nieopodal potoku. Toalety na postojach to luksus ostatnich lat, wcześniej za potrzebą chodziło się po prostu do lasu. O tym, jak wiele zmieniło się w kwestii warunków, najlepiej świadczy fakt, że przed kilku laty pani Krystynie zdarzyło się podczas pielgrzymki wybrać do... fryzjera! Salon znajduje się w Miotku, gdzie pielgrzymi mają dłuższy odpoczynek – wykorzystała ten czas, żeby odświeżyć swój wygląd.

Czasem słońce, czasem deszcz

Tym, co najbardziej daje się we znaki wędrowcom, bywa pogoda. Przed upałami doświadczona pątniczka chroni się, zakładając na głowę jasną czapkę z napisem „Idę do Maryi”. Czasem jednak przychodzi zmagać się z zimnem i deszczem. Tak było w pamiętnym 1985 r. Dla pani Krystyny to ważna data, bo krótko przed pielgrzymką na świat przyszła jej pierwsza wnuczka. Ale zapamiętała ją także dlatego, że przez całe cztery dni padał ulewny deszcz, który nie oszczędził nawet przewożonych ciężarówką bagaży. Na noclegach gospodarze rozpalali w piecach ogień, aby choć trochę wysuszyć przemoczone ubrania pątników. A po czterech dniach „potopu” słońce pojawiło się na niebie w chwili, kiedy wędrowcy wkraczali na Jasną Górę... Pani Krystyna niedawno obchodziła 82. urodziny.

Mimo wieku jej zapał do pielgrzymowania nie maleje – także i w tym roku zapewne wędruje na Jasną Górę (numer zamykaliśmy przed wyruszeniem pielgrzymki). Rok temu w przededniu wymarszu dopadła ją kontuzja kolana, dlatego z pątnikami mogła być tylko duchem. – Jak Pan Bóg da, to w tym roku znowu pójdę – powiedziała sobie z pokorą i... trenowała. Przygotowania zwykle zaczyna w lipcu – chodzi na długie spacery do odległych dzielnic miasta. Wszystko po to, aby pod koniec miesiąca założyć na szyję kolorową chustę i zanucić: „Wybierz się razem z nami na wspaniały pielgrzymkowy szlak – jeśli będziesz szedł wytrwale, to na Jasnej Górze w Jej obliczu ujrzysz Boga znak”.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast