Milena zdziwiła się, gdy w czasie czytania swojej pracy o pradziadku Henryku Linku z Przyszowic spojrzała znad kartki na salę. Zobaczyła, że niektórzy z obecnych... płaczą.
W następnych dniach po „wyzwoleniu” już było spokojniej. Zdarzało się, że w czasie nabożeństw w drewnianym kościółku (dzisiaj stoi on na istebniańskiej Kubalonce) do środka wjeżdżał sowiecki żołnierz na rowerze. – Nasza prababcia opowiadała, że kiedyś modliła się w domu ze swoją córką, czyli naszą babcią. Przyszli wtedy dwaj żołnierze sowieccy. Przyglądali się tylko, a potem jeden powiedział, że coś mu się przypomina z dzieciństwa, jak jego matka też go uczyła modlitwy – relacjonuje Krzysztof.
Bez nóg na drabinie
Po wojnie Henryk otrzymał najniższą rentę inwalidzką. Później pojawiła się też możliwość uzyskania renty niemieckiej, bo do wypadku doszło w niemieckiej kopalni. – Był jednak jeden warunek: pradziadek miałby zrzec się polskiego obywatelstwa, przyjąć niemieckie i wyjechać na stałe do Niemiec. Spotkało się to z kategoryczną odmową zarówno ze strony pradziadka, jak i prababci – mówi Milena.
Z ust prababci Marty padły wtedy słowa: ,,Wola do końca życia jeść suchy, polski chlyb i popijać go wodą, niż niemiecki pomazany”.
W końcu Henryk dostał protezy. – Utrata nóg nie uniemożliwiła mu normalnego funkcjonowania. Z czasem dzięki swojej determinacji przezwyciężył wszelkie przeszkody i wykształcił nowe umiejętności – czytała Milena fragment swojej pracy w czasie rozdania nagród w ipeenowskim ośrodku „Przystanek Historia” w Katowicach. – Dał temu wyraz między innymi, gdy samodzielnie przekształcił pole o powierzchni 3 tys. metrów kwadratowych w sad ze szkółką drzewek, do której zjeżdżali ludzie z całego Śląska. Niestety, jego ciężka praca została przekreślona przez powódź z 1966 r. Szkółka Henryka znalazła się pod wodą na prawie 4 lata, niszcząc doszczętnie jego morderczą pracę. Przekształcenie pola w szkółkę to nie jedyne z nieprawdopodobnych rzeczy, które robił, będąc niepełnosprawnym: wchodzenie na drabinę czy pomoc żonie przy pracach rolniczych nie były niczym nadzwyczajnym dla Henryka – czytała. To wtedy słuchającej jej publiczności zaczęły wilgotnieć oczy.
Henryk zabierał na przejażdżki swoim inwalidzkim wózkiem motorowym swoje wnuki i dzieci sąsiadów. Do dzisiaj ludzie w Przyszowicach to wspominają. – Był tak zaradny, że długo w ogóle nie zauważałam, że dziadek jest niepełnosprawny – wspomina Ewelina.
Henryk zmarł w 1979 roku. Bardzo bliska więź łączyła go z żoną. Oboje mieli wielkie poczucie humoru. – Pamiętam, jak babcia rzucała mu ręcznik na oparcie krzesła, na którym siedział. Dziadek miał zarzucone szelki, które w pewnym momencie tylko zaciągnął i wstał. Okazało się, że ubrał szelki razem z tym ręcznikiem... Jak mu to w końcu ktoś powiedział, wrócił do babci ze słowami: „Ty mosz szczynści, że jo ni mom nóg, bo bych cie gonił aż na wieś”.