W każde urodziny, w każde Boże Narodzenie każdy życzył im jednego: dzidziusia. Dziś, po 20 latach, dzidziusiów jest troje: Błażej ma 10 lat, Hania - 6, a Michasia - 2.
Po studiach wrócili do Katowic. Zaczęły się problemy z mieszkaniem i z zajściem w ciążę. Ale o tym, że z poczęciem mogą być poważne kłopoty, wiedzieli już przed ślubem. Zaczęli mocno się rozmijać.
-– Cel, którym było dziecko, przesłonił to, co było najważniejsze - naszą relację. Mieliśmy kilka kryzysów mniejszych lub większych - mówi Ewa.
- Starania o dziecko obarczone były bardzo dużym wysiłkiem i zdrowotnym (Ewa przyjmowała końskie dawki hormonów, które mocno na nią wpływały), i psychicznym - dopowiada Adam.
On tu nadal jest
- W każde urodziny, w każde święta Bożego Narodzenia słyszeliśmy: „No, żeby się wam jeszcze urodził dzidziuś”. Nikt nie życzył nam zdrowia, szczęścia, powodzenia, tylko tego, żeby wreszcie urodził nam się dzidziuś. Tak jakbyśmy bez dziecka byli nikim, nie byli rodziną - mówi ze smutkiem Ewa.
- Pamiętam pewne odwiedziny duszpasterskie. Należeliśmy do parafii św. Antoniego w Katowicach i na kolędę przyszedł ksiądz proboszcz. Na zakończenie udzielił nam błogosławieństwa, byśmy byli otwarci na dzieci. Nie wiem czemu, ale właśnie w tym momencie, kiedy ksiądz z namaszczeniem i szczerą intencją się za nas modlił, ja zwątpiłem - opowiada Adam.
Potem małżonkowie rzucili się w wir pracy. Adam pracował w urzędzie miasta w Chorzowie i w szkole, Ewa - była nauczycielką, wychowawcą, prowadziła kółka pozalekcyjne. Mijali się, co fatalnie wpłynęło na ich relację.
Później przeprowadzili się do Chorzowa i wspólnie postanowili otworzyć się na adopcję. Wcześniej gotowa była na nią Ewa. Przeszli kurs dla rodziców adopcyjnych, który przede wszystkim poprawił ich relację. Nauczyli się ze sobą rozmawiać i kłócić.
- Na Błażeja czekaliśmy dwa lata. To było dramatyczne. Co miesiąc telefony do ośrodka: „Jest dziecko?” - „Nie, nie ma”. Naprawdę można było zwątpić - mówi Ewa.
Syna otrzymali 10 lat po ślubie. - Gdy zaczęliśmy jeździć do szpitala, w którym był Błażej, w pewnym momencie dostaliśmy sygnał, że rodzina jednak nie chce go oddać. To było dla nas traumatyczne przeżycie, utraciliśmy dziecko - mówi Adam.
W szpitalu, w którym odwiedzali malucha, zostawili kilka rzeczy. - Pojechaliśmy po nie. Ewa w ogóle nie była w stanie wejść do środka. Poszedłem na oddział, spotkałem ordynatorkę i ona do mnie: „Dla waszej wiadomości: on tu nadal jest”. Wielki szok… Kontakt z prawniczką i podjęliśmy decyzję, że niezależnie od tego, jak sprawa się zakończy, będziemy do Błażeja jeździć, zajmować się nim - opowiada Adam.
Na świętego Józefa matka biologiczna zrzekła się Błażeja, a w Wielką Środę dwumiesięczny chłopczyk był już u Adama i Ewy.
- Tego samego dnia przyjechali do nas przyjaciele i bliscy. Zawsze robiłem swojskie alkohole, różne nalewki, wina i Ewa powiedziała mi wtedy, żebym poczęstował gości. Pytam, czy też się napije, na co ona: „Nie”. Ja do niej: „Ja też nie”. Dopiero potem wyjaśniliśmy sobie, że zarówno ona jak i ja w tym samym czasie podjęliśmy decyzję, że jeżeli Błażej będzie z nami, to nie będziemy pić do końca życia! - wyjaśnia Adam.
- Nasze dzieci się zawsze śmieją, że rodzice to piją tylko piwo „bezkoholowe” - dodaje Ewa. - Widzimy też, że abstynencja niesie ze sobą bardzo dużo darów. To błogosławieństwo, które wpływa na całe życie. Adopcja otwarła nas na nowe życie. A przez to, że podjęliśmy wyrzeczenie, rozlała się łaska w naszym życiu - mówi z pełnym przekonaniem Adam.
Zrobię se test
Błażejek od początku był wyjątkowym dzieckiem. Choć trudno w to uwierzyć, po raz pierwszy zapłakał, gdy miał ponad rok. Wcześniej, kiedy był głodny, uderzał nogami o materacyk. Przeszedł długą drogę rehabilitacji, z trudem uczył się chodzić, mówić i ufać kochającym go rodzicom.