Łukasz: W Norwegii nieustannie utwierdza się ludzi w przekonaniu, że wszystko jest dobrze, że jesteśmy bezpieczni. Ewa: Daliśmy sobie wmówić, że poza granicami Polski jest lepiej. Jest to kłamstwo, a my pozwoliliśmy, żeby się w nas zakorzeniło.
– W Norwegii zacząłem się otwierać na Ducha Świętego, na Jego dary. Stał się dla mnie realną Osobą – dzieli się Łukasz. – Wychowałem się w rodzinie katolickiej, miałem wierzących rodziców. Ale kiedy byłem w liceum przeżyłem kryzys wiary. Miałem moment buntu wobec Kościoła i oddaliłem się mocno od Pana Boga. Przestałem chodzić do kościoła. Po kilku latach zaczęło mi czegoś brakować. I wtedy poznałem Ewę. Ona ponownie przyprowadziła mnie do Boga. W pewnym momencie Jezus stanął na mojej drodze i nasza przyjaźń trwa. Czuję Jego obecność, doświadczam Jego błogosławieństwa.
Pistolet przy głowie
Ewa po studiach wyjechała z ramienia salezjańskiego wolontariatu misyjnego do Afryki. Spędziła rok w Kenii, pracując wśród dzieci ulicy. – Zachęcił mnie do tego mój wujek, który jest salezjaninem i już od ponad 25 lat pracuje w Afryce – opowiada Ewa. – To był niezwykle cenny duchowo czas. To była czysta Ewangelia. Doświadczałam na sobie wypełniania się obietnic Jezusa, kiedy mówił, że będziemy stąpać po wężach i żmijach, pić truciznę i nic nam nie zaszkodzi. Spotkałam na nowo Boga, choć zupełnie inaczej, niż dotąd.
Tereny, na których pracowała Ewa słyną z dużej przestępczości. – Ciągle dochodziły do nas głosy o napaściach, rabunkach, włamaniach, pobiciach, a nawet morderstwach – wspomina. – Nagle dowiaduję się, że młody człowiek, z którym niedawno rozmawiałam został zabity. To doświadczenie śmierci w Afryce było bardzo doświadczalne. Pewnego wieczoru szłam z kolegą z Austrii do seminarium salezjańskiego. Wybraliśmy drogę na skróty, o której właściwie wiedzieliśmy, że jest niebezpieczna, ale do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w Afryce niebezpieczne znaczy NIEBEZPIECZNE – śmieje się. – Nagle naprzeciwko nas stanęło czterech mężczyzn i wyciągnęło broń. Jeden z nich przyłożył mi pistolet do głowy.
Teraz wiem, że naprawdę mogliśmy zginąć. Na tej drodze zdarzały się już przypadki morderstwa. Napastnicy zażądali, żebyśmy oddali im wszystko, co mamy przy sobie. Między innymi srebrny różaniec, który nosiłam na palcu. Wypuścili nas, grożąc, że strzelą, jeśli tylko się odwrócimy. Kiedy odchodziliśmy, mój przyjaciel brawurowo odwrócił się i zawołał: „Oddajcie jej ten różaniec!”. I wyobraźcie sobie, oddali! Jeden z nich rzucił mi różaniec i krzyknął: Pray for me! Módl się za mnie…