O Bogu, który zaskakuje, prawdziwie męskiej przyjaźni i siatce na klamce z ks. Andrzejem Dendurą, duszpasterzem na Ukrainie, rozmawia Aleksandra Pietryga.
Aleksandra Pietryga: Taka sytuacja: jakiś czas temu siedzimy sobie przy kawie, a Ksiądz nagle wypala: „Chciałbym być duszpasterzem na Białorusi. Albo na Syberii”. Szok! „A... na Ukrainie?” – bełkoczemy. „Na Ukrainie?! Nieee...”.
Ks. Andrzej Dendura: Przyznaję, tak było (śmiech). Pan Bóg tu mnie mocno zaskoczył. Wydawało mi się, że moje miejsce jako kapłana jest na Białorusi. Ukraina nigdy nie wchodziła w grę. Aż pewnego dnia otrzymałem wiadomość od ks. Grzegorza Olszowskiego [wikariusza generalnego archidiecezji katowickiej – przyp. aut.]: „Przyjeżdżaj. Ważna sprawa”. Staję przed nim i słyszę: „Chcesz pełnić wolę Bożą?”. Co za pytanie?! Oczywiście, że chcę! Nawet na prymicyjnym obrazku napisałem: „Oto idę pełnić Twoją wolę, mój Boże”. No, to teraz Pan Bóg dał mi szansę udowodnić, że mówiłem wtedy poważnie. Ks. Olszowski poinformował mnie, że jest potrzebny ksiądz w diecezji lwowskiej. Czy zgadzam się tam pojechać? Zgodziłem się, pojechałem. I tyle...
Podobno nawet amerykański satelita nie łapie, gdzie leżą Dawideny. GPS znalazł?
A nie, nie znalazł. Zaufałem intuicji, czyli jechałem na czuja. (śmiech) Po drodze zacząłem dziękować za wyremontowane jezdnie w Polsce. Po ukraińsku dziury na drodze to są „jamy”. Wyjątkowo trafne określenie...
Przyjechał Ksiądz do swoich nowych parafii i... co dalej?
Ksiądz, który wcześniej administrował tymi trzema parafiami, wprowadził mnie w nie, pokazał, gdzie będę mieszkać. Zobaczyłem drewniany domek obłożony gliną. Dwa pokoje, ale tylko jeden zimą ogrzewany starym piecem kaflowym. Ale są łazienka, bieżąca woda, prąd. Wielu moich parafian nawet tego nie ma w swoich domach. Chociaż zimą czasem woda zamarzała w rurach. Pamiętam pierwsze spotkanie z parafiankami, właściwie moimi sąsiadkami. Siedzą na ławce przy domu takie dwie babuszki. Podchodzimy do nich i mój towarzysz przedstawia mnie, mówi, że jestem nowym proboszczem, Polakiem... Dalej siedzą. Zero entuzjazmu. „Polak?? Po ukraińsku pewnie nie umie...” – grymasi jedna. Ksiądz ratuje sytuację: „Trochę po rosyjsku mówi”. „E, tam, po rosyjsku...”. „Będzie dobrze!” – teraz ja próbuję wzbudzić zapał. „Jakoś będzie...” – odpowiadają, wyraźnie w to wątpiąc. No, nieźle się zaczyna. (śmiech) Następnego dnia po przyjeździe w jednej z parafii – pod wezwaniem św. Róży z Limy – był odpust. Ksiądz dziekan oficjalnie przedstawił mnie wiernym. Było miło, wszyscy się cieszyli, podchodzili, mówili: „Niech się ksiądz nie martwi, dobrze będzie”. A potem wszyscy się rozeszli do swoich zajęć, a zostałem sam. Najtrudniejszy był pierwszy poniedziałek w nowej rzeczywistości.
Nie ma grafiku zajęć, proboszcza, który dyryguje...
... gospodyni na probostwie i gotowego obiadu. Co dalej? Co tu robić? Głodny zaczynam być... Do sklepu nie pójdę, bo się wstydzę, języka dobrze nie znam. Żeby się całkiem nie załamać, idę do kościoła i mówię: „Panie Jezu, posłałeś mnie tu, chciałeś mnie tu mieć. To teraz się o mnie zatroszcz!”. Skończyłem się modlić, wracam na probostwo, a tu na klamce wisi siatka z jedzeniem na cały dzień. Do dziś nie wiem, skąd się tam wzięła, kto ją przyniósł. Takich cudów jest więcej. Bóg pokazuje mi, że się troszczy o mnie w najdrobniejszych sprawach.
Pojechał Ksiądz na Ukrainę na zaproszenie abp. Mokrzyckiego.
Tak. Jestem pod wielkim wrażeniem tego człowieka, jego troski i otwartości. Zresztą nie tylko wobec mnie, ale względem wszystkich księży z diecezji. Pamiętam, kiedy zadzwonił przed zimą i zapytał, czy mam już drzewo na opał i jedzenie w lodówce, czy nie jest mi zimno. Czasem dzwoni, żeby po prostu dowiedzieć się, jak się miewam. W tej chwili, na jego polecenie, rozpoczęliśmy stawianie probostwa na terenie parafii. To w tamtych warunkach nie jest proste. Arcybiskup wie o tym i wspiera budowę, jak może. Wiem, że nie jestem tam sam. Jakoś to będzie... (śmiech)
Podobno istnieje jakaś „kapłańska grupa wsparcia” w diecezji?
Niekoniecznie użyłbym określenia „grupa wsparcia”, ale rzeczywiście księża w diecezji są dla mnie ogromną pomocą. A ja chyba dla nich. Nie znaliśmy się wcześniej, pochodzimy z różnych diecezji, ale wiemy, że możemy na siebie liczyć. Czasem trzeba pogadać z kimś, kto żyje w podobnej strukturze, czasem poprosić o spowiedź albo po prostu iść razem na kręgle. Ta przyjaźń wiele dla mnie znaczy. Teraz, kiedy jestem w Polsce, wiem, że moi parafianie nie zostali bez niedzielnej Mszy, bez sakramentów, bo jeden z moich przyjaciół przyjeżdża do parafii, sprawuje Eucharystię. On wie, że też będzie mógł na mnie kiedyś liczyć. Inny polski proboszcz podarował mi przed zimą piec do kościoła. Tak po prostu. Żebyśmy tam nie zamarzli.