Poznali się, pobrali i wymodlili dziecko na Pielgrzymce Rybnickiej. Aurelia i Andrzej.
Aurelia nie wierzyła w istnienie prawdziwej miłości. Andrzej był o krok od życia zakonnego. Połączyło ich pielgrzymowanie na Jasną Górę. Ich historia jest przykładem na to, że dla Boga wszystko jest możliwe.
Chłopak na schodach
– Jako młoda dziewczyna nie potrafiłam zrozumieć tego, że ludzie pobierają się z miłości. Uważałam, że takie coś w ogóle nie istnieje, a małżeństwa są po to, żeby przedłużać gatunek ludzki – śmieje się Aurelia Oleś z Rybnika.
– Spędzałam czas tylko z moimi koleżankami, wszelki kolega był dla mnie „wrogiem”. W międzyczasie czułam powołanie pomagania innym. Razem z koleżanką postanowiłyśmy wyjechać na misje jako osoby świeckie, ale w ostateczności sama skontaktowałam się z centrum misyjnym w Warszawie. Powiedzieli mi tam, że muszę mieć skończone 25 lat, a że tego warunku nie spełniałam, pozostało mi czekanie. Oprócz tego pragnienia, w głębi serca kiełkowała chęć założenia rodziny, mimo tego zewnętrznego oporu spotykania się z chłopakami. Chciałam poznać kogoś, z kim będę mogła iść przez życie. Oglądając różne filmy romantyczne, pragnęłam podzielić losy głównej bohaterki, która w finałowej scenie odnajduje tego jedynego mężczyznę.
Ślub Aurelii i Andrzeja na Jasnej Górze, na zakończenie Pielgrzymki Rybnickiej Archiwum Aurelii i Andrzeja Olesiów Odkąd Aurelia skończyła 8. klasę, zaczęła chodzić na pielgrzymki rybnickie. Pierwszą z nich ofiarowała w intencji dobrego męża. Została ona wysłuchana w 1996 roku, na czuwaniu po pielgrzymce. Aurelia miała wtedy 21 lat. - Andrzeja pierwszy raz zobaczyłam w 1996 roku na schodach przed zakrystią w Częstochowie i to był moment, który uświadomił mi, że na tych schodach stoi mój mąż – mówi.
Andrzej nieco inaczej pamięta ten moment... – Właściwie w 1996 roku nie szedłem w pielgrzymce, natomiast przyjechałem tam, aby poprowadzić nocne czuwanie z - jak się później okazało - bratem Aurelii. Moment, w którym moja żona mnie zobaczyła, pamiętam tak: stałem na schodach, ubrany w granatowy sweter, który już dawno byłby wyrzucony, ale moja żona skrzętnie go przechowuje na pamiątkę tamtego dnia. Zdawałem sobie sprawę z obecności grupki ludzi, siedzących na rozłożonym śpiworze, ale nie zwracałem szczególnej uwagi, kto tam siedzi. Dopiero później, kiedy jeździłem do domu Aurelii, ją zauważyłem – wspomina.
Andrzej cztery lata spędził w seminarium franciszkanów, do którego wstąpił w 1990 roku, zaraz po maturze. – Przed ślubami wieczystymi poczułem, że to nie jest droga dla mnie. Nie z powodu tego, że było mi tam ciężko czy nauka źle mi szła, wręcz przeciwnie: wszystko było w jak najlepszym porządku, jednak czułem, że nie byłbym dobrym zakonnikiem. Było mi za lekko i ulegałem pewnemu wygodnictwu. Doszedłem do wniosku, że lepszym będę człowiekiem, lepiej się będę realizował w stanie świeckim. Po wystąpieniu z seminarium, przez dwa lata czułem się wyobcowany, nie miałem kontaktu z dawnymi znajomymi, była to dla mnie taka czarna pustka. Dziś mogę powiedzieć, że był to czas rozeznawania drogi życiowej, a Bóg pomógł mi odpowiednio ją odczytać – wspomina.