Krzyżu Chrystusa bądźże pochwalony

Homilia abp. Adriana Galbasa wygłoszona podczas spotkania katechetów w Katowicach, 14 września 2024 roku.

„Krzyżu Chrystusa, bądźże pochwalony, 
na wieczne czasy bądźże pozdrowiony!
Gdzie Bóg, Król świata całego
dokonał życia swojego(…).
Ta sama Krew Cię skropiła,
która nas z grzechów obmyła(…).
Z Ciebie moc płynie i męstwo,
w Tobie jest nasze zwycięstwo!”.

Siostry i Bracia, 
słowa tej pięknej pieśni kościelnej brzmią dziś bardzo szczególnie. Dziś bowiem Święto Podwyższenia Krzyża Świętego, które ma swoją długą i piękną historię. Upamiętnia dwa odległe wydarzenia: znalezienie relikwii krzyża Chrystusa, co przypisuje się św. Helenie, matce cesarza Konstantyna Wielkiego w 326 roku oraz odzyskanie krzyża z rąk Persów, co stało się za cesarza Herakliusza w 628 roku. Właśnie wtedy relikwie krzyża zostały, w uroczystej procesji, wniesione do jerozolimskiej bazyliki Grobu Pańskiego, a potem w tylu kawałeczkach czczone i adorowane na całym chrześcijańskim świecie. 

To święto jest bardzo wymagające. Wymaga podwójnie. 

Po pierwsze – i może się to wydać banalne – przypomina nam, żebyśmy czcili sam znak krzyża, nawet przy zwykłym tzw. przeżegnaniu się. Mówimy, że „czynimy wtedy znak krzyża”. Ciekawe sformułowanie: czynić znak. Nie machnąć ręką w okolicy klatki piersiowej, jakbyśmy odganiali muchy, albo zapinali koszule. Czynić znak: włożyć w ten znak życie. Chcę zrobić go nie tylko wyraźnym, ale aktualnym, obejmującym wszystkie wymiary mojego życia: moje myślenie, przez dotknięcie czoła, moje pragnienia, przez dotknięcia serca, moje działania, przez dotknięcie ramion. Mnie całego. Moje życie i wszystkie jego sprawy. 

A jednocześnie uczyniony znak krzyża jest wyznaniem wiary w Trójcę Świętą: Ojca, który jest Najwyższy, Syna, który zstąpił na ziemię i Ducha Świętego, który ogarnia wszystko, całe istnienie świata. I moje.

Znak krzyża jest także świadectwem o naszej wierze, zwłaszcza wtedy, gdy czynimy go publicznie: w tramwaju, czy pociągu, przed rozpoczęciem podróży, w pizzerii przez zjedzeniem pizzy, czy na basenie, przed skokiem do wody. Nie ma się czego wstydzić. Ileż taki „uczyniony” znak krzyża daje ludziom pociechy. Jakim czytelnym jest sygnałem tego, że chrześcijanie istnieją. Nie wyginęli. Pomyślmy choćby o znaku krzyża, publicznie czynionym przez sportowców przed rozpoczęciem rozgrywek.

Chrześcijanie przykładali do tego wagę od samego początku. „Znaczymy czoło nasze znakiem Krzyża – pisał na początku trzeciego wieku Tertulian – przed rozpoczęciem jakiejś pracy i po jej dokonaniu, przy wyjściu z domu i po powrocie, przy jedzeniu i zapalaniu światła, w ogóle przy wszystkim, co czynimy”, a św. Augustyn dodawał: że „wszystko, co ma być uświęcone, poświęca się przez znak krzyża naszego Pana, z przywołaniem imienia Chrystusa.” 

To jest też krzyż w naszym domu i godne dla niego miejsce, krzyżyk na piersi, krzyż w miejscach publicznych. Aż dziw, że o tym ostatnim znów trzeba mówić i to przypominać. Wydawało się, że pewne lekcje dawno i definitywnie mamy w Polsce już odrobione. 

Ale to nie jedyne i nie pierwsze wymaganie dzisiejszego święta. Owszem, bardzo ważne! To święto wymaga jednak czegoś więcej. Wymaga rewizji naszej postawy duchowej, w której to my chcemy być często podwyższani, podkreślani, wynoszeni i zauważeni. Papież Benedykt XVI powiedział, że „krzyż Chrystusa jest wyzwaniem rzuconym naszej pysze”. 

Wspomniałem, że jednym z powodów dzisiejszego święta jest historyczny fakt wniesienia odzyskanego od Persów krzyża na Kalwarię. Jest na ten temat ciekawy i dość znany przekaz, że gdy cesarz Herakliusz szedł do bazyliki Bożego Grobu był przyozdobiony w ozdobne szaty. Stanął w progu kościoła, chciał wejść do wnętrza świątyni i nie mógł. Im bardziej starał się zrobić krok do przodu, tym bardziej jakaś siła przytrzymywała go w miejscu. Był jakby przykuty łańcuchem. Wywołało to ogólne zdumienie. Biskup Jerozolimy powiedział wtedy Cesarzowi, że być może jego triumfalny strój tu nie pasuje, być może nie jest zbyt właściwy, bo nie odpowiada pokorze, z jaką Chrystus przybył na to miejsce dźwigając krzyż. 

W końcu – jak przypomniał nam to dzisiaj święty Paweł w przejmującym tekście z listu do Filipian (Flip 2,6-11): „Chrystus Jezus istniejąc w postaci Bożej nie skorzystał ze sposobności, aby być na równi z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w tym, co zewnętrzne uznany z człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci i to śmierci krzyżowej”. Jezus umarł tak jak to przepowiedziano: „bez wdzięku i blasku, odepchnięty i wzgardzony przez ludzi, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa” (Iz 53,3). 

I – opowiadają – gdy ten Cesarz posłuchał biskupa, zdjął z siebie zdobne szaty i buty, i gdy stanął w zwykłej koszuli i boso –natychmiast i bez trudu przeszedł przez drzwi bazyliki i dotarł do Kalwarii. 

I trochę o to chodzi w tym święcie. Jesteśmy dzisiaj zaproszeni, aby – jak ów Cesarz – naśladować postawę Chrystusa, nie tylko zewnętrzne, ale aby u stóp krzyża porzucić cały ciężar własnej pychy.

Tak, Bracia i Siostry, wywyższymy krzyż Chrystusa tym bardziej, im bardziej uda nam się powstrzymać nasze pragnienia do bycia ponad innymi, zwłaszcza do jednoczesnego bycia ponad innymi i kosztem innych. 

Superbia, pycha, która jest naszym największym grzechem, matką wszystkich grzechów i która jest obecna w każdym grzechu, prowadzi do desperacji, do nieakceptacji tego kim jesteśmy. Jest zgubnie połączona z niepohamowanym dążeniem do stania się tym, kim nie jesteśmy i kim być nie możemy. „Będziecie jako bogowie” (Rdz 3,5) – powiedział szatan w raju i mówi tak nieustannie.

Oczywiście pycha nie jest tym samym, co duma. Duma jest słuszna, potrzebna, a nawet konieczna. Duma to radość z tego kim się jest, co udało się nam osiągnąć, co mam, dokąd doszedłem.

Jakże ważna jest np. duma rodziców ze swojego dziecka, albo wzajemna duma małżonków ze swojej więzi. Jestem dumny, że mam taką żonę. Jestem dumna z takiego męża. Albo duma nauczyciela z uczniów, albo duma biskupa z księdza.

Gdy jej nie ma, wyrażonej np. w pochwale, albo w szczerym komplemencie, albo w bezinteresownej wdzięczności, łatwo stracić zapał, przestać widzieć sens codziennych wysiłków. Łatwo też innym podciąć skrzydła. „Ty nic nie umiesz” – usłyszał tamten syn od swojego ojca! Lata minęły, a on ciągle pamięta to rozdzierające zdanie. Duma jest potrzebna, życiodajna! Jest przejawem pokory.

Pycha odwrotnie. Jest śmiercionośna. Jest w niej pogarda dla drugiego.  „Jestem ponad tobą. Jesteś gorszy, bo ja jestem lepszy”. Pycha, czyli autochwalstwo. Kult samego siebie.

Chociaż, jak mówi przysłowie: „pycha z nieba spycha”, ma się ona w naszych czasach nadzwyczaj dobrze. Jest w niej jakieś bolesne przekonanie o własnej samowystarczalności i najlepszości. Pyszałek wciąż potrzebuje wokół siebie mnóstwa luster, w których będzie się mógł nieustannie przeglądać i delektować własnym odbiciem. Bolesny los mitologicznego Narcyza, w ogóle go nie przeraża. Wystarczyłoby żeby zdarł z tych luster tę warstwę srebra, a zrobiłyby się z nich szyby, przez które mógłby zobaczyć świat, a w świecie człowieka z jego problemami i potrzebami, ale pycha na to nie pozwoli. Będzie pyszałkowi dyktowała kolejne samochwalcze CV i karmiła go fałszywym przekonaniem, że jest najlepszy na świecie. Że jest super. Wszystkie pierwsze miejsca na wszystkich możliwych podiach świata zarezerwowane są dla niego. Pyszny nawet Boga wykorzysta dla siebie, jak faryzeusz w świątyni, który modląc się pogardza celnikiem (por. Łk 18,9-14).

„Także od pychy broń swojego sługę, niech nie panuje nade mną! Wtedy będę bez skazy i wolny od wszelkiego występku” (Ps 19,14). Tak modli się Psalmista. Piękna modlitwa!

Nie wiemy oczywiście jak długo cesarz Herakliusz stał w tym zdobnym stroju, zanim przyjął radę mądrego Biskupa. Może to trwało godziny, a może dni? Na pewno nie było to dla niego łatwe. Spokornieć! Zmaleć, żeby Chrystus był podwyższony! To zawsze jest trudne! 

Kardynał Raniero Cantalamessa powiedział kiedyś, że poławiacz pereł, chcąc je zdobyć doświadcza ogromnego oporu wody. Kto o własnych siłach spróbuje stać się człowiekiem pokornym, poznać siebie takim, jakim jest naprawdę, doświadczy potężnej, odpychającej siły pychy, która zmusi go, by znowu wynurzył się na powierzchnię i tam pozostał! 

Sami nie damy rady walczyć z pychą! Prośmy wiec dzisiaj o pomoc Tego, który na krzyżu uniżył samego siebie i został wywyższony. On sam powiedział w usłyszanej przed chwilą Ewangelii (por. J 3,13-17), że gdy będzie wywyższony, pociągnie nas do siebie. Ten czas właśnie trwa. Teraz Chrystus jest wywyższony. Ukrzyżowany jest Zmartwychwstałym! Pozwólmy więc, aby to On nas podniósł. Patrzmy na Niego. Nic nie mówmy. Jak jawnogrzesznica, przyłapana na cudzołóstwie (por. J 8,1-11), która tylko stała, tylko milczała i tylko patrzyła na Chrystusa. 

Tak patrzmy dzisiaj i my! W Nim szukajmy pociechy i uzdrowienia. I uczmy się od Niego, że jedynym ratunkiem na pychę jest postawa ofiary. Próbujmy ją w sobie wykształcić. Próbujmy coś innym ofiarować. Wyłączmy ten kalkulator, który często pracuje w naszych głowach i każe nam sprawdzać opłacalność każdego kroku. Żeby był zysk. Spróbujmy przeciwnie: stracić. Czas, bo z kimś porozmawiam, jakieś dobro materialne, bo coś komuś dam, jakąś ambicyjkę, bo komuś ustąpię, niesforne pragnienie posiadania racji, bo przyznam ją innemu, żądzę nieustannego mówienia, bo posłucham. 

Być może te ofiary będą niewielkie. Nieważne! Ważne, że będziemy na nie gotowi i do nich zdolni. To jest Chrystusowe. To prowadzi do Jego podwyższenia. 

Bracia i Siostry,
rozważamy o tym wszystkim podczas dorocznego spotkania katechetów w naszej katowickiej archikatedrze. Bardzo wam dziękuję za waszą pracę i wasze świadectwo. Za to, że w codzienności nie wstydzicie się i nie boicie przyznać do Chrystusa Ukrzyżowanego. Dziękuję szczególnie tym, którzy po latach kończą swoją pracę.

Nieraz bywacie upokarzani. Jakbyście byli gorszą częścią nauczycieli, od jakiegoś gorszego i niepotrzebnego przedmiotu. Jakbyście nie byli wykształceni i przygotowani.  Jakbyście byli guślarzami, czarownikami, albo wróżbitami. 

Możecie więc uczyć w grupach międzyklasowych, dodani do normalnych lekcji, na początku, albo na końcu. Wysiłek wkładany przez was i przez waszych uczniów nie jest tak istotny jak ten, który jest wkładany na innych przedmiotach. To wszystko nie będzie się liczyć ani do średniej, ani do świadectwa. Jest nieważne, zbędne i niepotrzebne. 

Tak, to wszystko jest jakoś upokarzające, niesprawiedliwe, niewychowawcze, a – jak próbowaliśmy to wykazać w skardze do Trybunału Konstytucyjnego – także nieprawne.

Starajmy się jednak dobrze i spokojnie robić swoje. Mimo wszystko. Z tym większą uważnością, dbałością i pilnością przykładajcie się do waszej pracy. Niech ona będzie na najwyższym poziomie. 

Chciałbym od was przede wszystkim kompetencji w jasnym, ciekawym i rzetelnym przedstawianiu uczniom piękna wiedzy o naszej wierze, a także o wierze tych, co wierzą inaczej i o wierze tych, co nie wierzą. Niech na lekcjach religii nie będzie dyrdymałów, niekończącego się festiwalu filmów z you tuba, tematów tabu i pytań tabu. Niech nie będzie banalnych odpowiedzi na niebanalne pytania. Wierzę, że tego wszystkiego nie ma. Że jest poziom.

Bądźcie jednak nie tylko nauczycielami religii. Owszem, do tego was zatrudnia szkoła. Bądźcie także katechetami, do czego was posyła Kościół. Katecheza wymaga czegoś więcej niż przekazania wiedzy. Wymaga wprowadzenia w tajemnicę Chrystusa, nie tylko powiedzenia o Nim, ale podprowadzenia do Niego.

Dobrze oczywiście, aby pierwszym środowiskiem do tego był dom rodzinny i parafia, ale wiemy przecież, że bardzo często nie jest. Zwłaszcza ten pierwszy. Od was więc, w wielkim stopniu, zależy to, czy obudzicie w uczniach „smak na Chrystusa”, czy – dzięki atrakcyjności tego o czym słyszą w szkole, zechcą bardziej poznać Chrystusa, a ci, którzy Go już znają, poznać Go jeszcze bardziej.

Bardzo mnie dotyka, to, co powiedział kiedyś kard. Sarah, że w dzisiejszych czasach, „w tym naszym bardzo zsekularyzowanym świecie, wszyscy doświadczamy obojętności względem wiary chrześcijańskiej, względem Kościoła. Dlatego wiara staje się prawdziwym narodzeniem. Porodem często w bólach spowodowanych różnego rodzaju prześladowaniami, które wielokrotnie są brutalne, a nawet krwawe, jak choćby w krajach rządzonych przez różnego rodzaju tyranów (…). Tym, co pozwala na narodziny nowych chrześcijan jest przede wszystkim wspólnota wierzących, która promieniuje cnotami teologicznymi wiary, nadziei i miłości (…). Może to być wspólnota monastyczna, kapłańska lub parafialna, ale musi to być gorliwie żyjąca wspólnota, która prowadzi ludzi do Jezusa Chrystusa poprzez głoszenie Ewangelii, cichą kontemplację, modlitwę i sakramenty”.

Dzielcie się więc chętnie z uczniami doświadczeniem takiej wspólnoty. Wierzę, że sami posiadacie to doświadczenie i że – w konsekwencji – jesteście gotowi być nie tylko nauczycielami, ale przewodnikami. Nie tylko tymi, którzy wiedzą o drodze, ale tymi, którzy drogą idą. Za to wam raz jeszcze dziękuję!

Na koniec módlmy się: “pozdrawiam cię, krzyżu święty, któryś był ozdobiony najświętszym ciałem Chrystusa i przyozdobiony Jego członkami jak drogocennymi perłami. Przed tobą drżę i boję się, a jednak z radością cię przyjmuję, bo jestem uczniem Tego, który na tobie zawisł.”

Amen.

+ Adrian J. Galbas SAC
 

« 1 »