Dobry szpital dobrych ludzi

Homilia abp. Adriana Galbasa wygłoszona 5 września 2024 roku z okazji 150-lecia istnienia katowickiego konwentu i szpitala braci bonifratrów.

Siostry i Bracia,

kiedy słuchamy dzisiaj fragmentu łukaszowej ewangelii (Łk 5,33-39) o potrzebie nowych szat i nowych bukłaków, które są konieczne do przyjęcia nowej zawartości, jaką niesie w sobie Ewangelia, to otrzymujemy precyzyjny, duchowy portret Jana Bożego. Nie trzeba w tym miejscu szczegółowo przypominać jego biografii, choć nadaje się ona na scenariusz filmu, przy którym przygody agenta 007 są nudne i mało zajmujące.

Krótko tylko przypomnijmy, że ten wielki święty, Jan Cidade urodził się pod koniec XV wieku (1495 r.) w Portugalii. Zwiedziony młodzieńczym pragnieniem poznawania świata, opuścił – jako nastolatek – dom rodzinny. Potem, jeden z bogatych mieszkańców hiszpańskiego Oropesa, przygarnął tułacza zapewniwszy mu wykształcenie. Nazwał go Janem danym od Boga, czyli Janem Bożym.

Nawrócił się dzięki kazaniom innego Jana, św. Jana z Avila. Nie wiemy dokładnie, które myśli jednego Jana tak bardzo zmieniły drugiego, ale pewne jest, że to był pierwszy poważny moment, kiedy Jan uznał, że przydomek „Boży” zobowiązuje, że nie wystarczą już łaty, że nie można za Chrystusem iść w jednej sprawie, a w innej już nie. Być Mu wiernym tylko w tym, a w tamtym już nie. Nie można być „bożym” jedynie trochę. Nie! Albo w całości, albo wcale! Albo – albo. Chrystus wymaga radykalizmu, czyli – od słowa „radix”, a więc korzeń – wymaga wkorzenienia się w Niego i Jego sprawy.

Jan zrobił to tak zdecydowanie, pozbywszy się wszystkiego co posiadał, że miano go nawet za wariata i umieszczono w szpitalu dla umysłowo chorych. I to było błogosławieństwo. Tam zobaczył jak chorzy ludzie byli nieludzko traktowani, jak głównym lekarstwem na poważne schorzenia umysłu była chłosta i karcer.

Wtedy pojawiła się w nim myśl, szalone pragnienie, by stworzyć takie miejsca, gdzie ludzie chorzy będą mogli nie tylko doznać kompetentnej pomocy, ale przede wszystkim gdzie spotkają dobrych ludzi, dobrych braci.

Pierwszy jego szpital to było ledwie kilka mat z sitowia i parę koców. Następny miał już dwieście miejsc.

Przyjmował nie tylko chorych, także starców, bezdomnych, studentów i wędrowców. Wszystko było, jak na tamte czasy, bardzo nowoczesne i wszystko było ewangeliczne. Żadnych przyszywanych łat.

Kiedy któregoś dnia mył w szpitalu nogi pewnemu biedakowi, zobaczył na jego stopach stygmaty Chrystusa, a wokół głowy poświatę. Usłyszał wtedy wewnętrzny głos: „Janie cokolwiek dobrego czynisz ubogim i chorym, Mnie samemu czynisz”.

Jego całkowite poświęcenie się Chrystusowi, którego spotykał w ubogich, zwłaszcza chorych, pięknie widać na znanym obrazie Murillo, gdy Jan nie będąc w stanie unieść jednego ze znalezionych na ulicy nieszczęśników jest podtrzymywany przez anioła. Twarz Jana jest rozświetlona, spokojna i piękna, kontrastująca z gęstą ciemnością wokół.

„Przyjmowaliśmy zazwyczaj wszystkich chorych i wszelkiego rodzaju ludzi – pisze w liście do jednego ze swoich darczyńców. Mamy tu więc kulawych, sparaliżowanych, trędowatych, niemych, umysłowo chorych, świerzbem pokrytych, niedołężnych starców i wiele dzieci, pomijając licznych podróżujących pielgrzymów, którzy u nas się zatrzymują. Udzielamy im bez żadnego wynagrodzenia ognia, wody, soli i wszystkich innych artykułów związanych z utrzymaniem”.

Z tego powodu ciągle rzucano mu kłody pod nogi. Tak to już w życiu jest, że jak nie możemy sięgnąć jakiegoś ideału, denerwuje nas, gdy ktoś stara się to zrobić, a jeszcze bardziej denerwuje, gdy ktoś się stara z powodzeniem. Jak sam mam łatę na łacie, wszystko przyfastrygowane i byle jakie, denerwuje mnie nowa szata u drugiego. To zwykły, znany od wieków i dobrze opisany, resentyment.

Były też trudności związane po prostu z utrzymaniem tak wielkich dzieł. „Kiedy jałmużny nie wystarczają na zaspokojenie wszystkich potrzeb, biorę na kredyt” – pisze. „Czasami też nam się zdarza pościć. Oto, w jakich długach i niewoli się znalazłem dla Jezusa Chrystusa. Winien jestem ponad dwieście dukatów za koszule, płaszcze, buty, prześcieradła, kołdry i wiele innych rzeczy niezbędnych w tym Bożym domu, a także za pożywienie dla małych dzieci, które tu porzucono (…). Zdarza mi się, że na myśl o tak ciężkich długach nie ośmielam się wyjść z domu, zaś widząc cierpienia tylu ubogich mych braci i bliźnich, ich wielkie potrzeby cielesne i duchowe, smucę się bardzo, że nie mogę im pomóc. Jednakże pokładam całą moją ufność w Jezusie Chrystusie: On uwolni mnie od długów, gdyż widzi moje serce”.

Wyczerpany nadludzką pracą i pokutą, zmarł mając ledwie pięćdziesiąt pięć lat. Było to 8 marca 1550 roku w Granadzie.
Św. Jan Boży był prawdziwie sługą Bożym, o którym powiedział nam dzisiaj św. Paweł (por. 1 Kor 4,1-5). Był wiernym szafarzem Bożych tajemnic. Nie zależało mu na tym, co ludzie o nim powiedzą, czy będzie osadzony przez trybunał ludzkich języków i ludzkich pewników. Miał czyste sumienie, zawsze gotowe, by stanąć przed Jedynym sprawiedliwym Sędzią. Zależało mu na nowej, niepołatanej szacie!

Dwadzieścia dwa lata potem papież Pius V zatwierdził nowy zakon, nadając mu nazwę Braci Miłosierdzia i regułę św. Augustyna, z dodatkowym ślubem – służenia ubogim. Szybko powstawały kolejne szpitale w Madrycie, Lucernie, Kordobie, Rzymie. Do Polski Bracia przybyli w początku XVII wieku. Ich losy tak w Polsce, jak i w całej Europie były niezwykle skomplikowane. Jakby historia zakonu była kontynuacją historii jego Założyciela. Od rozkwitu, niemal po śmierć. I znowu odrodzenie, przygaszenie, odrodzenie, przygaszenie. I tak w kółko.

Cieszymy się i Bogu dziękujemy za to, że dziś czasy, choć niełatwe, nie są dla Zakonu tragiczne. Dziękujemy za półtorawieczną obecność Bonifratrów w Katowicach.

„Inicjatorem budowy, a zarazem fundatorem bonifraterskiego klasztoru i szpitala w Bogucicach – przeczytamy na stronie internetowej konwentu – był proboszcz miejscowej parafii ks. Leopold Markiefka, który w roku 1871 przekazał na ten cel grunt oraz znaczną kwotę w gotówce. Budowę szpitala powierzył braciom bonifratrom z Wrocławia. Uroczyste otwarcie i poświęcenie konwentu, szpitala na 30 łóżek i apteki nastąpiło we wrześniu 1874 roku.

Wzniesiony jako pierwszy w mieście, szpital przeznaczony był dla górników zatrudnionych w okolicznych kopalniach oraz miejscowej ludności. W czasie epidemii tyfusu na przełomie 1876/77 roku oraz cholery w roku 1893 bracia z niezwykłą ofiarnością i poświęceniem nieśli pomoc zarażonym, co zyskało im nie tylko ludzką wdzięczność, ale także przysporzyło hojnych darczyńców. W 1882 roku uruchomiono w szpitalu oddziały specjalistyczne, zakaźny, okulistyczny, laryngologiczny, chirurgiczny, neurologiczny i dermatologiczny. Leczyli w nich znani na Śląsku lekarze, a jak wykazują zachowane dokumenty, pacjentami byli ludzie różnej narodowości i różnych wyznań.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku i ustaleniu granic Górny Śląsk powrócił do Macierzy, konwent zaś włączony został do prowincji polskiej. W okresie międzywojennym szpital rozbudowywano i modernizowano, zyskał też specjalistyczną aparaturę medyczną. Po nadbudowaniu piętra w latach 1933-36 powiększył się do 300 łóżek, urządzono również ambulatoria dla chorych dochodzących. Szpital stał się nie tylko miejscem skutecznej pomocy medycznej, ale także materialnego wsparcia – w latach kryzysu – najuboższym, pozbawionym środków do życia mieszkańcom, bracia wydawali dziesiątki posiłków dziennie.

W 1927 roku na czas rozbudowy krakowskiego konwentu do Bogucic przeniesiony został nowicjat, tu także miał swą siedzibę ówczesny prowincjał (…). W pierwszych miesiącach wojny, po wkroczeniu Niemców na Śląsk władze okupacyjne zarekwirowały szpital dla celów wojskowych. Bracia zostali wywiezieni do Krakowa, w kaplicy urządzono magazyn, większość dokumentów i kronik klasztornych uległa zniszczeniu. Po wojnie szpital został upaństwowiony i przeszedł pod zarząd miejski. Pomieszczenia konwentu zostały włączone do szpitala – zainstalowano w nich aparaturę medyczną. Braciom pozostawiono kaplicę klasztorną, która stała się miejscem modlitwy dla chorych i ich rodzin, a także dla mieszkańców Katowic.

Mimo powrotu do swojego Konwentu zakonnicy nie mogli samodzielnie prowadzić szpitala (…). Dopiero 2009 rok pozwolił Braciom powrócić do pierwotnego przedmiotu swej działalności i na nowo objąć mieszkańców Katowic szpitalnym charyzmatem. Ponowne uruchomienie Szpitala Zakonu Bonifratrów pw. Aniołów Stróżów w Katowicach nastąpiło, po 70 latach przerwy, 1 kwietnia 2009 roku”.

Dziś za to wszystko dziękujemy. Także za to, co było trudne. Losy katowickiego Konwentu i szpitala również są kontynuacją bujnych losów Jana Bożego.

Chciałbym życzyć, aby to miejsce, jak dotąd, było znane z kompetentnej, fachowej opieki medycznej, prowadzonej w duchu chrześcijańskim, gdzie szanuje się życie od początku do śmierci. Każde życie! Ale jednocześnie życzę, by można było tu było zawsze spotkać dobrych ludzi. Dobrych braci i siostry. W osobach lekarzy, pielęgniarek, personelu medycznego, administracyjnego, w pracujących tu braciach i księżach kapelanach. W wolontariuszach.

Dobry szpital, dobrych ludzi.

Dobroć jest tak trudno opisywalna. Już łatwiej opisać miłość, albo nienawiść, albo nawet złość. Z dobrocią jest trudniej. W Słowniku Języka Polskiego przeczytamy, że dobroć, to: dobra jakość czegoś, albo kogoś. I dalej, że charakteryzuje się życzliwym postępowaniem i niesieniem pomocy. Rozumiemy, że to jest prawda, a jednocześnie, że w dobroci chodzi o coś więcej.

To jest też jeden z największych komplementów, jaki można komuś powiedzieć, albo o sobie usłyszeć. Ten człowiek to dobry człowiek. Jesteś dobry!
Kiedy ks. Jan Zieja wrócił któregoś dnia do swego mieszkania znalazł wiszącą na drzwiach kartkę z napisem: „Tu mieszka dobry ksiądz”. Ktoś doświadczył jego dobroci i chciał ją w ten sposób zamanifestować.

To takie ważne, byśmy w praktyce życia chrześcijańskiego umieli skoncentrować się na dobru. Ogród nie jest po to, by wyrywać z niego pokrzywy, ale po to, by wyhodować róże. Pokrzywy wyrywa się nie zamiast hodowli róż, ale przy okazji. Jeśli Chrystus przeszedł przez ziemię dobrze czyniąc (por. Dz 10,38), a naśladowanie Chrystusa jest naszym – jako chrześcijan – pierwszym zadaniem i powołaniem tu na ziemi, to nie ma wątpliwości, że skoncentrowanie się na dobru, zauważanie go, pomnażanie, pokazywanie dobra w innych jest ważniejsze, niż widzenie i piętnowanie wszędzie, we wszystkim i we wszystkich jedynie zła. Nieprzymykanie oczu na zło też jest ważne, ale nie pierwszorzędne. Choć łatwiejsze!

Jak będziemy skoncentrowani tylko na unikaniu zła, to na Sądzie Ostatecznym Bóg nam powie: no tak, twoje ręce są czyste, ale niestety puste. Gdzie są róże, które miałeś wyhodować w ogrodzie twojego życia? Tu nie chodziło o pokrzywy. Chodziło o róże!

Tak modliliśmy się przed chwilą w pięknym Psalmie 37:

„Miej ufność w Panu i czyń to, co dobre
A będziesz mieszkał na ziemi i żył bezpiecznie
Raduj się w Panu
A On spełni pragnienia twego serca” (Ps 37,3n).

To są moje życzenia dla was i moja modlitwa za was! Niech popłynie do Serca Bożego za sprawą Jana Bożego. Amen.

+ Adrian J. Galbas SAC

« 1 »