Publikujemy homilię wygłoszoną 11 lutego z okazji XXXII Światowego Dnia Chorego w parafii św. Krzysztofa w Tychach.
Siostry i bracia,
przeżywamy dzisiaj XXXII Światowy Dzień Chorego. Z tej okazji Ojciec święty Franciszek napisał orędzie, które bardzo warto przeczytać. Jest krótkie. Jego lektura zajmie wam kwadrans. Orędzie o samotności w chorobie i o tym, że najbardziej pomagamy choremu poprzez naszą obecność i bliskość.
„Pierwszą formą opieki jakiej potrzebujemy w chorobie, jest bliskość pełna współczucia i czułości. Dlatego opieka nad chorym oznacza przede wszystkim troskę o jego relacje, wszystkie jego relacje: z Bogiem, z innymi, z rodziną, przyjaciółmi, pracownikami służby zdrowia, ze stworzeniem, z samym sobą” – pisze papież. Tę bliskość papież nazywa „pierwszą terapią, by uleczyć choroby społeczeństwa, w którym żyjemy”. Nie jest bowiem dobrze, żeby człowiek był sam, przypomina Franciszek biblijne słowa z Księgi Rodzaju (Rdz 2,18).
Jeśli nie jest dobrze, by człowiek był sam w jakichkolwiek warunkach i w jakiejkolwiek sytuacji, to tym bardziej nie jest dobrze by był sam i nie powinien być sam, wtedy gdy cierpi. „Troszczmy się o tych, którzy cierpią i są samotni, być może zepchnięci na margines i odrzucenie. Z wzajemną miłością, którą Chrystus Pan daje nam w modlitwie, a zwłaszcza w Eucharystii, uleczmy rany samotności i izolacji” – pisze papież.
Do tego samego zachęcał św. Jan Paweł II w słynnym liście Salvifici doloris. Dzisiaj mamy dokładnie czterdzieści lat od jego ogłoszenia. Do tego wzywał też Benedykt XVI. W encyklice Spe salvi napisze, że pocieszenie, czyli po łacinie consolatio, oznacza tyle, co: „być z tym, który jest odizolowany”, który jest sam. Cierpienie izoluje, osamotnia, a „con-solatio”, bycie z tą ludzką samotnością, zbliża i jest pierwszym i podstawowym warunkiem niesionej pomocy!
Papież Benedykt dał też piękny tego przykład. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie jednym z najpiękniejszych obrazków tego pontyfikatu był ten, gdy papież poleciał do Niemiec, by odwiedzić swojego umierającego brata. Stary papież, sam już bardzo niedomagający zrobił to wszystko, by usiąść koło łóżka chorego Georga, potrzymać go za rękę, porozmawiać, pośmiać, się, powspominać. Sam potem wyznał, że to spotkanie dało mu wiele otuchy, a gdy brat zmarł, Benedykt XVI powiedział, że pocieszeniem w żałobie jest dla niego wspomnienie tamtego ich ostatniego spotkania.
W słynnym fragmencie z 25 rozdziału Ewangelii wg św. Mateusza (por. Mt 25,31-40) opowiadającym o Sądzie Ostatecznym Chrystus mówi: „Byłem chory, a …”. No właśnie, nie powie: „...a daliście mi lekarstwo”, albo: „daliście mi coś do jedzenia”, albo: „poprawiliście mi poduszkę”, choć to wszystko też oczywiście jest ważne. On jednak powie: „byłem chory, a odwiedziliście mnie” (Mt 25,36)! Powiedzmy to więc raz jeszcze: najważniejszą posługą, jakiej chory oczekuje od zdrowego jest obecność!
Założyciel zgromadzenia, z którego pochodzę, św. Wincenty Pallotti (1795-1850), wiele w swoim życiu zrobił dla chorych: był kapelanem szpitali, założycielem wielu dzieł dobroczynnych, świetnym kaznodzieją, ale w jednym z najpiękniejszych swoich tekstów napisał: „chciałbym być lekarstwem dla chorych”, nie: chciałbym chorym przynosić lekarstwo (co zresztą często robił i co było dla niego łatwe), ale właśnie: chciałbym być, a będę nim, jeśli się przy nim zatrzymam.
Siostry i bracia,
w usłyszanej przed chwilą Ewangelii do Chrystusa przychodzi trędowaty. Złamał przepisy Prawa, o których słyszeliśmy w pierwszym czytaniu z Księgi Kapłańskiej (por. Kpł 13,1-2.45-46).
Trędowaci byli chowani przed światem, chowani przed ludźmi. Byli jak wstydliwa plama na ścianie, którą się zasłania kanapą, żeby nie było widać. Mieszkali w gettach zwanych leprozoriami, które zdrowi omijali szerokim łukiem. Ci zdrowi wiedzieli, że tam mieszkają trędowaci. Trędowaci wiedzieli, że są trędowaci, ale nie mogli tego pokazać. Zbliżając się do osiedli ludzkich musieli z daleka krzyczeć (bo taki był przepis Prawa): „jestem nieczysty”, „jestem nieczysty”. Musieli krzyczeć głośno!
I oto scena zapisana w dzisiejszej ewangelii (por. Mk 1,40-45), gdy ten trędowaty, którego choroba osiągnęła już stan bardzo zaawansowany, po ludzku nieuleczalny, wykonuje trzy niezwykłe gesty: przychodzi do Chrystusa, pada na kolana i prosi Go.
Wiele ryzykował. Nie tylko wobec Prawa. Mógł się obawiać także odrzucenia przez samego Chrystusa, bo trąd wygląda obrzydliwie. Jasne sztywne krostki pokrywają całe ciało, a do tego jeszcze pootwierane gnijące rany. Dłoń beż niektórych palców, albo ręka bez dłoni, albo noga bez stopy, albo twarz bez kawałka nosa. Poodpadało. I to jest straszny widok. Można się przerazić. Można uciec. I ten człowiek z Ewangelii quasi wampirek, też mógł się tego obawiać. Że Jezus ucieknie. Że się go wystraszy. Spanikuje. Ale tak się nie stało! Stało się coś przeciwnego.
”A Jezus, czytamy, zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: „chcę, bądź oczyszczony” (Mk 1,41). „Wyciągnął rękę”, „dotknął go” i „rzekł”. Trzy piękne oznaki bliskości.
Dzisiaj Chrystus przychodzi do chorych z taką samą skutecznością. Jeśli tylko chcą. Działa, zdjęty litością i miłosierdziem. Dzieje się tak szczególnie poprzez sakramenty, w tym sakrament namaszczenia chorych, o którym katechizm powie, że pierwszą jego łaską jest umocnienie chorego oraz udzielenie mu pokoju i odwagi, by przezwyciężyć trudności związane ze stanem ciężkiej choroby lub niedołęstwem starości. „Ta łaska jest darem Ducha Świętego, który odnawia ufność i wiarę w Boga oraz umacnia przeciw pokusom złego ducha, przeciw pokusie zniechęcenia i trwogi przed śmiercią. Wsparcie Pana przez moc Jego Ducha ma prowadzić chorego do uzdrowienia duszy, a także do uzdrowienia ciała, jeśli taka jest wola Boża. Ponadto, "jeśliby popełnił grzechy, będą mu odpuszczone" (Jk 5,15) (…). Przez łaskę tego sakramentu chory otrzymuje siłę i dar głębszego zjednoczenia z męką Chrystusa. Jest on w pewien sposób konsekrowany, by przynosić owoc przez upodobnienie do odkupieńczej śmierci Zbawiciela. Cierpienie – następstwo grzechu pierworodnego – otrzymuje nowe znaczenie: staje się uczestnictwem w zbawczym dziele Jezusa” (KKK, 1520 n).
Chory otrzymuje więc w ten sposób ulgę w cierpieniu fizycznym oraz doznaje nieskończonego miłosierdzia Boga, uzdrawiającego ludzkie dusze. Może powtórzyć za dzisiejszym Psalmistą: „Szczęśliwy człowiek, któremu Pan nie poczytuje winy, a w jego duszy nie kryje się podstęp”, albo, jak przeczytamy w innym tłumaczeniu tego fragmentu: „szczęśliwy człowiek (…), który nie nosi w sobie zdrady” (Ps 32,2).
A jednak: choć jest już lepiej niż było, ciągle mamy z tym sakramentem jakby nie po drodze. Jedną z najsmutniejszych informacji z czasów pandemii była ta, że wiele osób umarło bez pojednania z Bogiem i bez sakramentu. Wiadomo: w szpitalu covidowym dość trudno było o księdza, do będących w kwarantannie niełatwo było się dostać. Ale pandemia – Bogu dzięki – minęła, a sytuacja pozostała. Ilu chorych i to nawet w poważnych stanach choroby – nie robi tego, co trędowaty z dzisiejszej ewangelii: nie przychodzi do Chrystusa, nie pada na kolana, nie prosi! Ciągle pokutuje w nas dziwne myślenie, że sakrament namaszczenia chorych to jest sakrament ostatniego namaszczenia, że jak przyjdzie ksiądz z olejami, to po nim już tylko grabarz z łopatą.
To bzdura. Takie myślenie jest kolejnym dowodem porażki katechetycznej Kościoła. Bo ileż to już lat tłumaczymy, że sakrament namaszczenia chorych jest sakramentem wielokrotnego przyjęcia. Niejednokrotny. Że nie jest zwiastunem śmierci, ale pomocą w życiu; w życiu dotkniętym wielorakim cierpieniem.
Bardzo więc zachęcam do korzystania z tego sakramentu. Wszystkich kapelanów, proszę o gorliwą tu posługę. Wszyscy też weźmy sobie do serca słowa świętego Pawła, który powiedział nam dzisiaj, żebyśmy nie byli zgorszeniem dla nikogo, ale – przeciwnie – nie szukając własnej korzyści – dbali o zbawienie drugich (por 1 Kor 10,32-11,1). Tak, mogę zadbać o zbawienie drugiego, zwłaszcza bliskiego mi drugiego, zachęcając i pomagając w spotkaniu z Chrystusem, który tak hojnie działa poprzez sakrament namaszczenia.
Otaczajmy też chorych naszą codzienną modlitwą. Przynośmy ich w ten sposób do Chrystusa. To pierwsze, co możemy dla nich zrobić. „Modlitwa wstawiennicza – powiedział papież Benedykt XVI – wypływa z miłości do Boga i do człowieka”. Z miłości do Boga, bo kocham Boga i dlatego się w ogóle modlę, i z miłości do człowieka, bo kocham tego cierpiącego człowieka i dlatego modlę się za niego.
Czasami mówimy: już nic nie mogę zrobić, najwyżej się pomodlić. A przecież modlitwa to nie jest coś ostatniego, ale coś pierwszego! Modląc się za kogoś wstawienniczo wkładamy nasze małe możliwości w wielkie możliwości Jezusa. On jest tym, dla którego nie ma nic niemożliwego. On może przewiązać ich rany i dotknąć ich boleści!
Siostry i bracia,
z okazji Światowego Dnia Chorego chciałbym poprosić jeszcze o dwie sprawy.
Po pierwsze, abyśmy oprócz modlitwy, obecności i uwrażliwienia chorych na przyjmowanie sakramentów, pomogli im także poprzez zgodę na ofiarowanie kiedyś swoich narządów.
Żeby nie było żadnych wątpliwości co tu myśli Kościół, przytoczę dosłowny cytat z Katechizmu: „Przeszczep narządów zgodny jest z prawem moralnym, jeśli fizyczne i psychiczne niebezpieczeństwa, jakie ponosi dawca, są proporcjonalne do pożądanego dobra biorcy. Oddawanie narządów po śmierci jest czynem szlachetnym i godnym pochwały; należy do niego zachęcać, ponieważ jest przejawem wielkodusznej solidarności” (KKK, 2296).
Naturalnie, nie można tego zrobić bez zgody czy to samego dawcy, czy jego rodziny. Bardzo więc zachęcam każdego, aby miał w portfelu oświadczenie woli do pobrania swoich narządów i tkanek po śmierci i by o tym poinformował swoich bliskich. Nie trzeba tego oświadczenia nigdzie rejestrować, tylko mieć przy sobie. To ważna informacja dla służb ratunkowych. Naszych portfeli ten skromny dokument nie obciąży, a komuś może kiedyś przynieść wielką ulgę i ratunek. Zachęcam, do wykonania tego „szlachetnego i godnego pochwały”, gestu miłosierdzia, poprzez który na pewno jako chrześcijanie nie będziemy dla nikogo zgorszeniem. Św. Jan Paweł II nazwał taki czyn „przejawem kultury życia”.
Zachęcam też do oddawania krwi. Mogę zapewnić, że to nic nie boli, nic nie szkodzi i nic nie kosztuje! Od lat to robię i cieszę się, że mogę w ten sposób komuś pomóc.
A druga sprawa, o którą chciałbym prosić to ta, by robić badania kontrolne. By się nie bać, nie wstydzić, nie zwlekać, nie odkładać. Moja Mama umarła na raka mając 55 lat. Nic jej nie bolało. A jak zabolało było już za późno. Robienie mammografii, cystografii, tomografii, gastro i kolonoskopii, badań USG, czy prostych badań krwi nie jest zbędną fanaberią, tylko mądrym wypełnianiem piątego przykazania Bożego i przykazania miłości. Chodzi przecież nie tylko o to, by nie zabijać innych, ale by i siebie nie doprowadzać do przedwczesnej śmierci. Życie jest darem Boga, tak jak i rozwój medycyny i możliwości, które ona dziś nam oferuje.
Na koniec z całego serca dziękuję wszystkim lekarzom, pielęgniarkom, całemu personelowi medycznemu, a także wszystkim kapelanom i wolontariuszom, za kompetentną i cierpliwą opiekę nad chorymi, za te wszystkie sytuacje, w których nie tylko przynosicie lekarstwo, ale w których sami jesteście lekarstwem. Obyście w nagrodę doświadczyli tego, o czym pisze Psalmista w Psalmie 41, a co Jan Kochanowski mistrzowsko nam przetłumaczył:
„Szczęśliwy, który ludzi upadłych ratuje
Pan też się w jego nieszczęściu zmiłuje
Pan go w cale zachowa i zdrowia nabawi
I w szczęściu nieodmiennym z łaski swej postawi”
Amen.
+ Adrian J. Galbas SAC