Publikujemy słowo wygłoszone przez metropolitę katowickiego podczas sesji "Samaritanus bonus", Katowice, 6 lutego 2024 r.
Szanowni Państwo,
bardzo się cieszę, że mogę być tu dzisiaj z Wami, w tej znanej katowickiej klinice, z której poradni już kilka razy zdarzyło mi się skorzystać. Chciałbym bardzo serdecznie podziękować za całą Państwa pracę. Dziękuję wszystkim pracownikom szpitala: jego dyrekcji, lekarzom, pielęgniarkom, salowym, całemu personelowi medycznemu, administracyjnemu, gospodarczemu. Każdej i każdemu. Dziękuję także księżom kapelanom. To samo podziękowanie kieruję do wszystkich pracowników służby zdrowia w naszej archidiecezji, a także do pracowników naukowych i studentów katowickich uczelni, zwłaszcza Śląskiego Uniwersytetu Medycznego.
Spotykamy się z okazji zbliżającego się Światowego Dnia Chorych, który w tym roku zbiega się z czterdziestą rocznicą ogłoszenia ważnego, choć trudnego dokumentu św. Jana Pawła II, jakim był List apostolski Salvifici doloris (opublikowany 11 lutego 1984 roku). Jest to jeden z najbardziej kompletnych dokumentów Kościoła ostatnich dziesięcioleci na temat ludzkiego cierpienia. Papież próbował w nim znaleźć pogłębioną odpowiedź na podstawowe pytania, które od wieków trapią ludzkość: dlaczego cierpienie, po co, jaki jest jego sens, jakie światło na problem cierpienia rzuca Biblia, ale także: do czego wzywa nas, nie tylko chrześcijan, ale po prostu ludzi, cierpienie bliźniego?
Odpowiedź Jana Pawła II jest jakby nieśmiała, a jednocześnie bardzo głęboka: to odpowiedź filozofa, teologa, artysty, ale przede wszystkim człowieka, który sam w swoim życiu doznał wieloimiennego cierpienia, nie tylko fizycznego.
Nie mogąc zająć się każdym wątkiem tego Dokumentu zatrzymujemy się dzisiaj przede wszystkim nad wezwaniem, które Jan Paweł II kieruje do nas, jako potencjalnych towarzyszy cierpienia bliźniego.
Jako kanwę do tego wątku swoich rozważań obiera przepiękny ewangeliczny tekst o miłosiernym Samarytaninie (por. Łk 10,25-37). To przypowieść, a więc historia zmyślona, taka, która nigdy się nie wydarzyła. Jest jak ilustracja w podręczniku z trudnym tekstem: pomaga lepiej zrozumieć tekst. Jednocześnie geniusz i piękno ewangelicznych przypowieści polega na tym, że one bardzo dobrze opisują życie, ludzkie historie, działania, pragnienia, oczekiwania, nadzieje i motywacje. Czytając je mówimy czasem z zachwytem, czasem z przerażeniem, a czasem z tęsknotą: to jest o mnie. W ten sposób przypowieść, choć w rzeczywistości nigdy się nie wydarzyła, w rzeczywistości wydarza się nieustannie.
Dokładnie tak samo jest z przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie. Ileż jest w niej postaw w odniesieniu do ludzkiego cierpienia, począwszy od obojętności i religijnej hipokryzji kapłana i lewity, którzy widząc śmiertelnie pobitego i złupionego przez zbójców człowieka, po prostu go mijają, choć wracają z Jerozolimy. Byli przed chwilą w świątyni, sprawowali religijny kult, starali się zbliżyć do Boga, nic im to jednak nie dało. W żaden sposób nie wpłynęło na ich postawę. Ich serca pozostają znieczulone i zimne. Gdyby szli do Jerozolimy, można byłoby jeszcze nieco zrozumieć ich postępowanie pragnieniem zachowania rytualnej czystości, którą w judaizmie przekreślał kontakt z krwią. Oni jednak ze świątyni wracają. Schodzą z Jerozolimy.
Inaczej zachowuje się Samarytanin. Pięknie opisuje to ewangeliczny tekst. „Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: "Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał" (Łk 10, 33-35). Uderza w tym tekście jak wiele jest tu czasowników: zobaczył, wzruszył się, podszedł, opatrzył, wsadził na swoje bydle, zawiózł, pielęgnował, wyjął dwa denary, w końcu zobowiązał się do wyrównania ewentualnych dodatkowych kosztów opieki.
Wszystko jednak zaczyna się od tego, że on tego człowieka zobaczył! A jeszcze bardziej, że zobaczył w nim człowieka. Choć tamten prawdopodobnie był Żydem, a wiec pochodził z narodu, którego Samarytanie nienawidzili i odwrotnie. A jednak, zobaczył w nim człowieka. Kapłan i lewita też zobaczyli, ale inaczej: przelotnie, połowicznie, z oddali. Rzucili jedynie w jego stronę okiem i to ich ani nie wzruszyło, ani tym bardziej nie zdopingowało do jakiegokolwiek działania.
Spojrzenie Samarytanina zbudowało więź współczucia. On się wzruszył głęboko. Użyte tam słowo: esplanchniste oznacza tyle, co fizyczne poruszenie wnętrzności. Dokładnie to słowo użyte jest w ewangelii św. Mateusza, gdy mowa jest o tym, że Jezus widząc tłumy ludzi, wzruszył się głęboko, bo ludzie ci byli znękani i porzuceni, jak owce nie mające pasterza (por. Mt 9,36).
Kapłan i lewita, na co zwrócił uwagę Marcin Luter, zobaczywszy leżącego na drodze myśleli: co się ze mną stanie gdy się przy nim zatrzymam? Będę nieczysty, stracę czas, wydam pieniądze. Samarytanin zaś myślał odwrotnie: co się z nim stanie, gdy się przy nim nie zatrzymam?
Tego więc sobie szczerze życzmy, o to się módlmy i o to się starajmy, abyśmy w cierpiących, których napotykamy na drodze naszego życia, widzieli przede wszystkim człowieka; nie numer, nie problem, nie medyczny przypadek, ale człowieka, który – jeśli się przy nim nie zatrzymamy – będzie się miał jeszcze gorzej, a nawet umrze.
Bardzo wiele o tym pisze św. Jan Paweł II w Salvifici doloris: „Miłosiernym Samarytaninem, pisze, jest każdy człowiek wrażliwy na cudze cierpienie, człowiek, który „wzrusza się” nieszczęściem bliźniego. Jeżeli Chrystus, znawca wnętrza ludzkiego, podkreśla owo wzruszenie, to znaczy, że jest ono również ważne dla całej naszej postawy wobec cudzego cierpienia. Trzeba więc w sobie pielęgnować ową wrażliwość serca, która świadczy o współczuciu z cierpiącym. Czasem owo współczucie pozostaje jedynym lub głównym wyrazem naszej miłości i solidarności z cierpiącym człowiekiem” (SD,28).
O tym samym pisze Franciszek w Orędziu na tegoroczny Światowy dzień Chorego. „Pierwszą formą opieki jakiej potrzebujemy w chorobie - to jego słowa - jest bliskość pełna współczucia i czułości. Dlatego opieka nad chorym oznacza przede wszystkim troskę o jego relacje, wszystkie jego relacje: z Bogiem, z innymi, z rodziną, przyjaciółmi, pracownikami służby zdrowia, ze stworzeniem, z samym sobą”. Tę bliskość papież nazywa „pierwszą terapią, by uleczyć choroby społeczeństwa, w którym żyjemy”. Nie jest bowiem dobrze, żeby człowiek był sam, przypomina Franciszek biblijne słowa z Księgi Rodzaju (Rdz 2,18). Jeśli nie jest dobrze, by człowiek był sam w jakichkolwiek warunkach i w jakiejkolwiek sytuacji, to tym bardziej nie jest dobrze by był sam i nie powinien być sam, wtedy gdy cierpi. „Troszczmy się o tych, którzy cierpią i są samotni, to jeszcze jeden z fragmentów Orędzia papieża, być może zepchnięci na margines i odrzucenie. Z wzajemną miłością, którą Chrystus Pan daje nam w modlitwie, a zwłaszcza w Eucharystii, uleczmy rany samotności i izolacji”.
Drugą zaś cechą Samarytanina jest to, że nie poprzestaje na spojrzeniu i na wzruszeniu. Przeciwnie: to głębokie spojrzenie dopinguje go do konkretnego, zorganizowanego, fachowego i długofalowego działania, do profesjonalnej opieki. „Samarytanin ma serce, które widzi i działa konkretnie”, napisał papież Benedykt XVI. Dokładnie tak: „widzi i działa konkretnie”.
„Działalność ta – to znów cytat z Salvifici doloris - przybiera w ciągu wieków zorganizowane formy instytucjonalne i stwarza teren dla pracy w odnośnych zawodach. Jakże bardzo samarytański jest zawód lekarza czy pielęgniarki, czy inne im podobne! Ze względu na „ewangeliczną” treść, jaka się w nim zawiera, skłonni jesteśmy myśleć tutaj bardziej o powołaniu, nie tylko o zawodzie. Instytucje zaś, które na przestrzeni pokoleń pełniły posługę samarytańską, w naszych czasach jeszcze bardziej się rozbudowały i wyspecjalizowały. Świadczy to niewątpliwie o tym, że człowiek współczesny z coraz większą uwagą i wnikliwością zatrzymuje się przy cierpieniach swoich bliźnich, coraz dokładniej stara się je zrozumieć i im zapobiegać. Coraz większą też posiada w tej dziedzinie umiejętność i specjalizację. Patrząc na to wszystko możemy powiedzieć, że przypowieść o ewangelicznym Samarytaninie stała się jednym z istotnych składników ogólnoludzkiej kultury moralnej i cywilizacji. Myśląc zaś o wszystkich ludziach, którzy swoją wiedzą i umiejętnością oddają wielorakie przysługi cierpiącym bliźnim, nie możemy się powstrzymać od wyrazów uznania i wdzięczności pod ich adresem” (SD,29).
Tyle papież. Ja też nie mogę się powstrzymać od wyrazów uznania i wdzięczności, dlatego raz jeszcze wszystkim Państwu, ludziom pracującym w tym i w innych miejscach opieki zdrowotnej, serdecznie dziękuję. Za wasze konkretne działanie: profesjonalne i skuteczne.
Jest jeszcze jedno zdanie z Listu św. Jana Pawła II, które chciałbym wspomnieć. Zdanie trudne, ryzykowne, które wywoływało we mnie opór, a nawet bunt. Papież pisze, że „cierpienie w naszym ludzkim świecie, jest w nim obecne także i po to, ażeby wyzwalać w człowieku miłość, ów bezinteresowny dar z własnego „ja” na rzecz innych ludzi, ludzi cierpiących” (SD 29).
Cierpienie jest obecne po to, by wyzwalać miłość. Czy to jest prowokacja, czy jakaś delikatna próba zrozumienia sensu cierpienia? W przyjęciu tego zdania św. Jana Pawła II pomogła mi historia, którą usłyszałem kiedyś, a która dotyczy śp. ks. Józefa Tischnera.
Pewnie wszystkim nam znana jest postać tego wielkiego teologa, filozofa, ale przede wszystkim niepospolitego człowieka. Zmarł na raka krtani, z powodu którego chorował wiele miesięcy. Któregoś dnia w jego krakowskim mieszkaniu zgromadzili się jego przyjaciele, którzy zażarcie dyskutowali o cierpieniu. Ks. Józef leżał w łóżku, nie mogąc już nic mówić, a oni – zdrowi – dyskutowali o cierpieniu. I w pewnej chwili ktoś z nich wypowiedział znaną frazę: „cierpienie uszlachetnia”, na co ks. Tischner poprosił o kawałek kartki i długopis i napisał inne zdanie: „nie uszlachetnia”, a potem miał tę myśl rozwinąć: „Cierpienie nie dźwiga, cierpienie nie uszlachetnia. Wręcz przeciwnie: cierpienie zawsze niszczy. Tym co uszlachetnia, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze jest tylko miłość”.
Oby miłość bliźniego pomogła nam wszystkim zobaczyć dramat cudzego cierpienia, wzruszyć się i – tak jak możemy – konkretnie mu ulżyć.
+Adrian J. Galbas SAC