Ośmiu diakonów Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego przyjęło w sobotę 13 maja święcenia z rąk abp. Wiktora Skworca w katowickiej katedrze. Jak odkrywali swoje powołanie? Jaka droga przywiodła ich do seminarium? Zapraszamy do lektury.
ks. Piotr Literski
ur. 20.06.1996 Chorzów,
parafia zamieszkania: Trójcy Przenajświętszej, Kochłowice
hasło prymicyjne:
“O inæstimábilis diléctio caritátis:
ut servum redímeres, Fílium tradidísti!”
(O, jak niepojęta jest Twoja miłość:
aby wykupić niewolnika, wydałeś swego Syna.)
~ Exultet/Orędzie Wielkanocne
Jeśli miałbym powiedzieć o momencie odkrycia powołania, to musiałbym zwrócić uwagę na moment bardzo rozciągnięty w czasie – mam na myśli zażyłą relację z Jezusem, bardzo osobistą, szczerą, intymną. Wiara rodzi się ze słuchania i mnie też kiedyś takiej wiary ktoś nauczył – nie z tradycji, nie z poczucia obowiązku, ale z miłości. Z pewnością nie bez znaczenia dla tej relacji była moja służba przy ołtarzu. Jako ministrant mogłem być bardzo blisko Tego, który oddał za mnie życie. To w kontekście tej przyjaźni raz po raz pojawiały się w moim sercu od najmłodszych lat myśli o powołaniu kapłańskim. Choć szczerze mówiąc, rzadko traktowałem je na poważnie. Przyszedł jednak czas pierwszych poważnych wyborów życiowych – matura i trzeba było wybrać jakiś kierunek. Dużą pomocą dla mnie okazała się pustynia – pustynia w wielkim mieście, Southampton. To tam z kilkoma znajomymi wybrałem się po maturze, aby podszlifować język, zobaczyć trochę świata, zarobić nieco na studia. Cały czas jednak w tle był wybór, decyzja. Ten czas był dla mnie ważny, bo wtedy przestałem słuchać, jaki pomysł na życie mają moi bliscy czy znajomi. Mogłem posłuchać swojego serca, w którym odbijał się jakby echem głos Boga. Czasem żartobliwie mówię, że odkryłem powołanie do kapłaństwa na zmywaku, ale czy to rzeczywiście tylko dowcip? Pan Jezus, co prawda, umywał nogi, a nie naczynia, ale w gruncie rzeczy chodzi o to samo - kapłaństwo jest przecież służbą.
Tam zapadła decyzja o wstąpieniu do seminarium, chociaż wiedziałem, że ten jeden wybór pociągnie za sobą szereg trudnych rzeczy. Trzeba było rozstać się z dziewczyną, którą bardzo kochałem i gdyby nie to, że odczułem powołanie, zapewne ten związek dalej by trwał. Czułem też, że ta decyzja może nie spodobać się moim rodzicom, którzy mieli nieco inną wizję mojej przyszłości. To wszystko mnie przygniatało. Do tego wiedziałem, że wiele muszę w sobie poukładać, aby móc uczciwie zdecydować się na kapłaństwo. Choć może jeszcze nie do końca umiałem jeszcze nazwać, co muszę w sobie zmienić. Przede mną była droga do dojrzałości ludzkiej i chrześcijańskiej. Zawsze czułem jednak, że cokolwiek się stanie, On będzie ze mną.
Czas formacji seminaryjnej był dla mnie czasem rozeznania czy to, co przeczuwam jest tylko moim pomysłem, czy też prawdziwym Bożym planem na moje życie. Niesamowite jest, jak wielu ludzi spotkałem w tym czasie, którzy pomogli mi się rozwinąć – być bardziej człowiekiem i bardziej chrześcijaninem. Spotkałem też wielu, którzy jakby w imieniu Boga mówili – „Tak, ty masz powołanie”; „Będzie z ciebie dobry ksiądz”. Czasami były to osoby, po których nigdy bym się tego nie spodziewał. Myślę, że te 8 lat było obfitych w ważne dla mnie wydarzenia i ciężko je wszystkie wymienić. Najbardziej kluczowe jednak są chyba trzy wydarzenia. Po pierwsze zmierzenie się z historią życia i spojrzenie na siebie wzrokiem Pana Boga – to miało miejsce w pierwszych latach formacji. Później staż misyjny w Zambii – sam na drugim końcu świata. Szedłem z Ewangelią do ludzi, którzy nawet nie potrafili za bardzo mówić po angielsku – nieraz ewangelizacja polegała na tym, że uścisnąłem komuś dłoń, że wysłuchałem chorego, choć niewiele zrozumiałem z tego, co do mnie powiedział. Tam przeżyłem z jednej strony bardzo duży kryzys powołania, z drugiej strony paradoksalnie wróciłem do Polski umocniony w powołaniu. W tych ciemnościach, czasem samotności, łzach i „wyciu do księżyca” poczułem, że moja historia zaczyna się naprawdę łączyć z historią Jezusa. Czytając Ewangelię miałem głębokie poczucie, że to jest o mnie i o Nim, o nas, o naszych splecionych losach. Miałem to wcześniej w sobie na poziomie intelektualnym, ale dopiero wtedy to poczułem na poziomie egzystencjalnym. Już wiedziałem, że to jest moja droga. Trzecie doświadczenie to praca w fabryce części samochodowych po trzecim roku (miałem wtedy urlop dziekański). Ciekawe było sprawdzić, jak to jest być chrześcijaninem, blisko Jezusa i Kościoła w zwykłych okolicznościach życia, jako zwykły niewykwalifikowany pracownik mieszkający w kawalerce. Koledzy w pracy jakoś naturalnie nawiązywali do tematów związanych z wiarą, co dla mnie było okazją do dania świadectwa, do sprawdzenia. Czasem nie wiedziałem co powiedzieć – życie pisze tak nieprzewidywalne scenariusze. To było ważne doświadczenie mojej małości, ograniczoności. I po takich doświadczeniach mogłem w dniu diakonatu powiedzieć chcę, z Boża pomocą.
Jak wybrałem hasło prymicyjne? Już od święceń diakonatu zapisywałem różne cytaty z Pisma Świętego czy dzieł świętych, które mnie jakoś poruszały w różnych momentach życia. W końcu uzbierało się tego prawie trzy strony. Kiedy jednak przyszedł moment, że trzeba było jakieś zdanie wybrać, zrobiłem to, co robię zawsze przed podjęciem ważnej decyzji – poszedłem omówić to z Jezusem w kaplicy. Prosiłem Go, żeby pomógł mi wybrać i … nagle przyszło mi do głowy zdanie, które było zupełnie spoza puli tych zapisanych „O inæstimábilis diléctio caritátis: ut servum redímeres, Fílium tradidísti!” (O, jak niepojęta jest Twoja miłość: aby wykupić niewolnika, wydałeś swego Syna.) Nie wiem skąd się to wzięło w mojej głowie – tym bardziej uznałem, że to głos Ducha Świętego. To fragment Orędzia Wielkanocnego, które śpiewa się w czasie Wigilii Paschlanej. Rzeczywiście, zawsze mnie mocno wzruszał i idealnie wyraża to jak patrzę na Boga. Dla mnie – niewolnika zranień, grzechów i namiętności – poświęcił najcenniejsze, co miał. To hasło podkreśla też moje zafascynowanie Liturgią, jej pięknem i mądrością w niej zawartą. Dlaczego wersja łacińska? Użyte tam słowa bardziej niż polskie tłumaczenie podkreślają, że Boża miłość do mnie jest Jego osobistym, wolnym wyborem (łac. dilectus – wybrany), że jestem dla Niego drogocenny (łac. carus – drogi, cenny) i z tego względu jest w stanie zapłacić za mnie najwyższą cenę. Ta Boża miłość jest zupełnie inna od naszej, ludzkiej, kochającej to, co dobre, sympatyczne, piękne. Jego miłość stwarza dobro, czyni dobrym i pięknym. Daje życie tam, gdzie jest śmierć i łaskę tam, gdzie jest grzech. Nikt z nas nie musi na nią zasłużyć – On nas kocha, bo jest dobry, a nie dlatego, że my jesteśmy cnotliwi. Naszym zadaniem jest ją tylko i aż przyjąć. Dlatego pragnę być księdzem i o takiej właśnie inæstimábilis diléctio caritátis, której doświadczyłem na własnej skórze, chcę opowiedzieć wszystkim ludziom napotkanym na drogach mojego powołania.