To było w Kaplicy Sykstyńskiej. Jan Paweł II już odchodził, ale nagle zawrócił i poprosił, by zagrali jeszcze coś śląskiego. Orkiestra zaczęła, a papież wziął swoją laskę i zaczął dyrygować.
To szczęście, że panowie z orkiestry dętej PGG mają takie wspomnienia. Bo czym jest Pekin, Sydney czy Nowy Jork, gdzie dawali koncerty, w porównaniu z takim wydarzeniem. A teraz jeszcze, w czasie powrotu z Lourdes do domu, krótki występ na wysokości 12 tysięcy metrów nad ziemią. Nie można było się rozkręcić, bo wiadomo, na siedząco, z zachowaniem wszelkich procedur nie jest wygodnie, ale udało się. Pielgrzymi byli zachwyceni. Zresztą kto nie był zachwycony, wracając z Lourdes z czwartej pielgrzymki archidiecezjalnej.
Nawet wspomnienie o pogodzie nie psuło nastroju. Chociaż z opowieści Wojciecha Kaszuby, który gra na trąbce, wynika, że przy 37 stopniach, jakie panowały w Lourdes, nie było łatwo. – Górniczy mundur grzeje jak nie wiem co, a ustnik od trąbki ślizga się po wargach. Trzeba mocno się sprężyć w sobie, by wszystko wyszło na medal – wspominał.
A w sercu gra muzyka
Na lotnisku w Lourdes stoi fortepian. To tam usiadł Krzysztof Procel, by zagrać kilka kawałków. Boże mój, tyle już lat gra na organach, a tym razem zagrał w takim miejscu. Pamięta, że muzyka zawsze grała mu w sercu, i choć zawodowo związany jest ze zupełnie inną dyscypliną, to jednak wraca do kościoła Matki Bożej Częstochowskiej w Gliwicach, by dalej grać. I tak już gra od 40 lat, zupełnie za darmo. Bo nie chce pieniędzy za to, co robi na chwałę Bożą. W Lourdes też pewnie wszystko z radości w nim grało. Udało mu się zaprosić w to miejsce całkiem sporą część rodziny. „Wie pani, postanowiłem zapłacić za pobyt dwóch wnuków, Sebastiana i Dawida, oraz ich rodziców, czyli jednej z córek i zięcia. Oczywiście jest ze mną też żona”. Wziął ich wszystkich w tę pielgrzymią drogę, bo wie, że Lourdes pozostawi po sobie niezapomniane wrażenia i doznania duchowe. „To dobrze zainwestowane pieniądze” – powiedziałam Krzysztofowi. Chłopcy, jeszcze dzieci, świetnie zajęli się niepełnosprawnym intelektualnie Maksymilianem. „Co z tego, że jest chory” – odpowiadali na tłumaczenie, dlaczego taki jest. „Jest fajny i my chcemy się z nim bawić”. Bali się razem, przez cały wyjazd byli świetnymi kumplami, a ponadto uczestniczyli we wszystkich procesjach, Mszach, Drodze Krzyżowej, czynnie się angażując. Kto by nie chciał, by jego pieniądze tak szybko procentowały? Przecież w sercach tych dzieci to pozostanie i tylko Bóg jeden wie, czym kiedyś zaowocuje.
Trzeba się też pomodlić za księży
Ale o tym nie trzeba przypominać. Kiedy kapłani mówili o modlitwie za tych, którzy pozostali w archidiecezji i pełnią tam swoją posługę, wśród pielgrzymów był Zdzisław Kania. Nie pamięta już, jak długo jest kościelnym. „Wszystko wiem o swoim kościele, bo go budowałem. Gdzie wodę wyłączyć, prąd i wszystko inne”. Angażuje się na 100 procent. Kiedy nowy kapłan przyszedł do kościoła świętego Maksymiliana Kolbego w Tychach, poprosił go o pomoc. A to przy ognisku, a to przy jakimś wyjeździe rekolekcyjnym. „I wie pani, tam my się zżyli. We wszystkim mu pomagałem, bo tak trzeba. Przecież człowiek robi to nie dla siebie, ale dla Pana Boga. Ale w grudniu pochorował się nam ten wikary i dziś naprawdę potrzebuje modlitwy, dlatego w Lourdes modlę się za niego. Proszę o zdrowie”. A Lourdes, jak mówi Zdzisław, przerosło jego wyobrażenia. Jest tu pierwszy raz, ale modlitwa ludzi, księży, te śpiewy niosą serce do Maryi.
Jak oni się kochają
A kiedy zaśpiewali „Barkę” podczas Mszy rozesłania w kościele św. Józefa, to była chwila, którą zapamięta na zawsze. Wszyscy księża wyszli do wiernych, cały kościół chwycił się za ręce i śpiewali, śpiewali… Ta Msza w ogóle była pełna emocji, bo ostatnia. Niektórzy może też zauważyli, jak pewien niepełnosprawny chłopak podchodził ze znakiem pokoju do wszystkich, którzy siedzieli na wózkach. Nie pominął nikogo, każdemu podał dłoń z szacunkiem i miłością. Był wtedy taki szczęśliwy. A może ktoś dostrzegł Grażynę i Zenona, starsze małżeństwo z 56-letnim stażem. Jeden za drugim – tak wszyscy podchodzili do kapłana po Ciało Chrystusa, ale oni inaczej. Uklęknęli jedno obok drugiego, jak gdyby sobie nie wyobrażali, że nawet w takich chwili mogą coś robić oddzielnie. Kapłan nachylił się, podał maleńki opłatek i dopiero gdy oboje przyjęli go do serca, odeszli od ołtarza, trzymając się za ręce. W Lourdes dziękują za tę jedność małżeńską, za miłość, ale też proszą o zdrowie. Wiadomo, w tym wieku trzeba. Przecież jeszcze chcieliby się sobą trochę nacieszyć.
Szkoda, że to koniec
Wiecie, że to wszystko zaczyna się prawie półtora roku wcześniej? Niesamowite – by zorganizować taką pielgrzymkę trzeba o wszystkim pomyśleć z takim wyprzedzeniem. Ale Stanisław Rasiński z biura PL Travel lubi to, zwłaszcza ten etap na pół roku przed pielgrzymką, kiedy z wszystkimi jej uczestnikami niemal osobiście rozmawia. „To często ludzie starsi, którym trzeba wszystko wytłumaczyć, spokojnie, ze zrozumieniem. A przecież życie płata figle. Na krótko przed wyjazdem okazało się, że w tym roku to nie pociąg, a samolot zawiedzie nas do celu”. Moment zawahania wywołała wojna na Ukrainie. To wtedy właściciele biura odczuli, że spadła liczba zapisujących się osób. No ale czas przyniósł dobre wiadomości, pielgrzymi są bezpieczni, otoczeni opieką. Można lecieć. I polecieli. Dziś to już przeszłość. Szkoda. Choć można się domyślać, że dyrektor pielgrzymki ks. Roman Chromy już myśli o tym, czy za dwa lata da radę znów polecieć lub pojechać do Lourdes. A to przecież będzie mały jubileusz – V pielgrzymka archidiecezjalna. Na razie trzeba odpocząć, choć ks. Chromy podkreśla, że zmęczenie jest naturalnym następstwem pielgrzymowania i bardzo cennym doświadczeniem. Tak, jest zmęczony, ale „jeśli ktoś dobrze przeżyje pielgrzymkę, gdziekolwiek by ona była, jest zmęczony fizycznie, a nawet psychicznie. Przecież odpowiadałem za prawie 300 osób. Na końcu jednak zostaje radość i wdzięczność Bogu, że znów nas wsparł i podarował piękny czas u Maryi. Bogu niech będą dzięki”.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się