Bernadetta, takie imię wybrała sobie na bierzmowaniu. Nie przeczuwała nawet, że będzie jej zawdzięczać życie.
Kiedy staje w Lourdes po 10 latach od uzdrowienia, z pielgrzymami IV Archidiecezjalnej Pielgrzymki Chorych, jest wzruszona. Przypomina sobie chwile, które przeżyła tutaj w czasie pamiętnej pielgrzymki, i nadal płacze podczas procesji eucharystycznej, bo ciągle ma wrażenie, że uzdrowienie było dopiero co. Nie chciała wówczas jechać do Lourdes. Kiedy w kościele usłyszała o pielgrzymce po sanktuariach we Francji pomyślała, że może będą też w Luwrze. "Rozumiesz? Ja nie chciałam jechać do jakiegoś tam Lourdes, ale do Luwru. Ksiądz, z którym rozmawiałam, powiedział, że może jak starczy czasu, pojedziemy, ale nic nie obiecuje. Byłam wściekła, kiedy okazało się, że nic z tych planów nie wyszło". Przed pielgrzymką poszła do spowiedzi. Wiedziała, że tak powinna postąpić, ale czy tego naprawdę chciała? Przecież od wielu lat tkwiła w grzechu. Dawno już przestała słyszeć głos Boga w swoim sercu. Skorupa obojętności była już tak gruba, że właściwie nic nie powinno było jej rozwalić. No chyba, że mała Bernadetta.
Miłość, która zabija
Bernadetta zakochała się. To była miłość od początku naznaczona cierpieniem, bólem, rozterkami. Miłość, którą nie wolno było się chwalić, miłość zakazana, miłość, którą należało zdusić w zarodku. Ale ona nie potrafiła tego zrobić. "Wiesz, jak człowiek tkwi w związku zakazanym, z mężczyzną, z którym nie powinien być, z którym nie wolno mu być, to pomału tępieje. Coraz bardziej oddala się od Boga, coraz mniejsze ma wyrzuty sumienia, coraz częściej usprawiedliwia swoje postępowanie". Nie mogła mówić o swojej miłości głośno, nie mogła się nią cieszyć, nic nie mogła. Musiała schować ją głęboko, tak by świat się o niej nie dowiedział. Jedynie umierać mogła każdego dnia coraz bardziej i bardziej. I umierała, bo Bóg był coraz bardziej odległy, a sumienie jakby głośniejsze. Ból zżerał od środka, a wnętrze robiło się puste i obolałe. Nie chciała tak cierpieć, alkohol mógł jej pomóc. Przez pewien czas zagłuszała więc te dochodzące z wnętrza głosy, które próbowały jej powiedzieć, żeby odeszła od niego, żeby zmieniła życie. Ale nie, nie udało im się, słuch duchowy był już otępiały, jak u ćpuna. Tylko tu naćpał się miłością. Czy aby na pewno miłością? Czy tak można nazwać to jej uczucie?
17 lat beznadziei, 17 lat wypalania swojego wnętrza. Po tym czasie nie powinno było być w niej już nic. Do momentu tej mszy.
Nie czekała na ten cud
Kiedy pierwszy raz w rodzinnej parafii usłyszała o pielgrzymce do Francji, coś w niej zagrało. Jakaś nutka, która nastroiła ją do tego wyjazdu. "Ale nie, nie, przecież ja z moherowymi beretami nie pojadę. Co ja tam będę robić, całe dnie Różańce, kościoły. Myślałam, że nie jestem w stanie tego znieś". Bernadetta czuła wówczas złość do całego świata. Pomyślała jednak, że jeżeli na zbliżającą się kolędę przyjdzie ksiądz, który organizuje tę pielgrzymkę, i powie, że są jeszcze miejsca, to pojedzie. Przyszedł, miejsca były. Pojechała. Nie było Luwru, było Lourdes. Kiedy stanęła w tym miejscu, zastanawiała się, co właściwie tu robi. "Przecież tu są chorzy, a ja byłam zdrowa. Po co ja tu przyjechałam? Po co chodzę tymi uliczkami, snuję się za tymi ludźmi". W Bernadecie złość narastała coraz bardziej. Kiedy poczuła, że może za chwilę eksplodować, odeszła od grupy. Zaczęła się jej wielogodzinna wędrówka po miasteczku. Od miejsca do miejsca, od kościoła do kościoła. Robiła zdjęcia, więc nie nudziła się, bardzo chciała wyjechać już stąd. W pewnym momencie znalazła się przed relikwiami świętej Bernadetty. "Przypomniałam sobie, że dawno temu obrałam sobie świętą Bernadettę za patronkę. Klęknęłam przed jej relikwiami. Nie umiałam się modlić, nie wiedziałam, za co się mam modlić, nie umiałam wzbudzić intencji. Powiedziałam tylko: Jeśli jesteś tam w niebie, to weź różaniec i mów go razem ze mną. Cały Różaniec płakałam. Nie wiedziałam, dlaczego". Potem znalazła się w bazylice Piusa X, w kaplicy Jana Pawła II. Nie rozumiała, dlaczego wszyscy zwróceni są ku wyjściu z kaplicy. Wyszła. Zobaczyła, że dobiega końca nabożeństwo eucharystyczne. Nie wiedziała, co się dzieje, ale zobaczyła, że kapłan wznosi Najświętszy Sakrament ponad głowami wiernych. Klęknęła, jak wszyscy. Kiedy ksiądz przechodził obok niej z monstrancją i niósł ją do kaplicy Jana Pawła II, nie była w stanie spojrzeć na Pana Jezusa, było jej wstyd. "Czułam się, jak kobieta cierpiąca na krwotok. Do dzisiaj wzruszam się, kiedy słyszę tę Ewangelię, bo widzę wówczas siebie w tamtej chwili. Tyle, że ja o nic nie prosiłam, a On mnie wówczas dotknął". Bernadetta o to nie prosiła, nie umiała się wówczas modlić, było jej wstyd, a On uchylił jej nieba.
Walka trwa
To nie jest tak, że wtedy wygrała. Wtedy poczuła miłość Boga. Miłość była tak wielka, tak gorąca, tak miłosierna, że nie mogła na nią nie odpowiedzieć. Jeszcze rok trwała walka dobra ze złem. A zło było tak szatańskie, że kilkakrotnie ocierała się o myśli samobójcze. Ale dobry Pan już ją prowadził, już pozwolił jej poczuć, że nie jest mu obojętne jej życie, że to dla Niego może żyć. Zostawiła tę głupią, pustą ziemską miłość. Porzuciła marzenia o szczęściu z mężczyzną, którego miłość mogła poprowadzić ją do śmierci. Otworzyła się na Pana i on jej dał łaskę, którą przyjęła.
Dziś jest wolną, szczęśliwą kobietą. W Lourdes czuje się u siebie. Jest szczęśliwa, kiedy przyjeżdża do Maryi, kiedy odwiedza Bernadettę, a procesja eucharystyczna jest momentem, kiedy jej serce przywiera do Jezusa.