Działalność Mężczyzn św. Józefa w archidiecezji to jedno z zagadnień, jakiemu poświęcona jest tegoroczna "Godzina ewangelizacyjna ze św. Józefem i bł. ks. J. Machą". Wśród ich jest Dawid Drapacz, którego świadectwo zamieściliśmy w specjalnym dodatku "Gościa Niedzielnego".
Z zawodu jest elektrykiem. Z żoną Agnieszką wychowują czwórkę dzieci: syna Maksymiliana i trzy córki: Magdalenę oraz bliźniaczki Kingę i Kaję. Angażuje się w spotkania wspólnoty Mężczyzn św. Józefa – jest koordynatorem grup z południa archidiecezji zrzeszonych w MSJ Silesia. – Wiarę wyniosłem z domu. To jedna z tych nudnych historii – śmieje się. Po chwili rozmowy okazuje się, że jednak nie do końca. Może i nie jest to film akcji, ale przykład wytrwałej pracy nad relacją – z pewnością. – Najpierw z rodzicami jeździłem na rekolekcje oazy rodzin, potem sam zostałem oazowiczem i przystąpiłem do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. Modliliśmy się wspólnie z rodzicami, chodziliśmy do kościoła. Początkowo podchodziłem do tego jak do pewnej tradycji, ale mając 15 lat, spotkałem Jezusa twarzą w twarz. To doświadczenie pamiętam do dziś. Powiedziałem wtedy: „Jeżeli to nie jest jakaś gra, jakiś teatr, ale to naprawdę Ty, Jezu, zapraszam Cię do mojego serca”. To był przełom w moim życiu duchowym, wtedy moja wiara stała się czymś realnym. Jestem wdzięczny rodzicom, bo to oni mi pomogli w dotarciu do tego momentu. Jeżeli oni wierzą – łatwiej poznać Jezusa. To trochę jak z szybowcem wyciąganym w górę przez samolot. Rodzice to samolot, który w pewnym momencie zostawia nas w powietrzu. To od nas, pilotów sterowca zależy, czy szybko wylądujemy, rozbijemy się, czy będziemy się cieszyć lataniem, wznosić jeszcze wyżej – obrazuje.
Jedna piąta na telefon
Dzięki oazowej wspólnocie Dawid poznał żonę. – Przyszedłem na spotkanie animatorów przed wyjazdem na rekolekcje, które prowadził ks. Piotr Kołcz, dziś misjonarz. Zobaczyłem Agnieszkę i nogi mi się ugięły, takie zrobiła na mnie wrażenie. W trakcie dyskusji okazało się, że jej wyjazd nie jest pewny. Modliłem się o dobrą żonę już wcześniej, ale wtedy moje prośby przybrały na sile – śmieje się. – Udało się i Agnieszka pojechała. Na zakończenie rekolekcji szukałem pretekstu, by podtrzymać kontakt. Powiedziałem, że od wszystkich biorę numery telefonów i adresy. – Jak chcesz, to sam załatw, ja ci nie podam – odpowiedziała moja przyszła żona. To mnie zmotywowało do działania i po godzinie miałem już wszystko – wspomina.
Zaczął się czas randkowania, który trwał... cztery i pół roku, ponieważ wspólnie ustalili, że pobiorą się, kiedy Dawid skończy studia. – W tygodniu mieszkałem w akademiku w Gliwicach, bo studiowałem na Politechnice Śląskiej. Jak przyjeżdżałem w poniedziałek po weekendzie, czekał na mnie list od Agnieszki. Ona mój dostawała w środę albo w czwartek. Codziennie do siebie dzwoniliśmy, ale wtedy takie połączenia to było wyzwanie! Nie było komórek, tylko telefony stacjonarne. W akademiku na każdym piętrze był telefon na kartę. Połączenia były tańsze po 22, więc koledzy codziennie usłużnie wynosili mi po 22 taboret i stawiali przy telefonie. Potrafiliśmy przegadać godzinami. Mój ojciec dawał mi pieniądze na utrzymanie, a jedna piąta tej kwoty szła na karty telefoniczne – wylicza z rozbawieniem.
30 minut za wcześnie
Jak wspomina Dawid, to był trudny czas walki o kontakt i o... czystość przedmałżeńską – wspólnie podjęli tę niełatwą decyzję. – Im dłużej byliśmy razem, tym ta chęć intymności była większa. Wiedzieliśmy jednak, że czystość to największy dar, jaki możemy sobie podarować w dzień ślubu. Były jednak momenty trudne. Zauważyliśmy, że podczas długich randek po 22.00 obojgu nam jakiś głos podpowiadał, że po co czekać, że jesteśmy siebie pewni, więc nic takiego się nie stanie – wspomina.
Zaręczyny ogłosili 150 dni przed ślubem, a czas do tego dnia odmierzali... psalmami. Zaczęli od ostatniego, tak by w dniu ślubu wspólnie modlić się Psalmem I: „Szczęśliwy mąż, który nie idzie za radą występnych, nie wchodzi na drogę grzeszników i nie siada w kole szyderców”. – Myśmy się wszędzie zawsze spóźniali, dlatego bardzo uważaliśmy, żeby zdążyć na ślub. Tak mocno wzięliśmy to sobie do serca, że byliśmy pół godziny za wcześnie. Weszliśmy do kościoła i usiedliśmy na naszych miejscach. Złapaliśmy się za ręce i zaczęliśmy rozmawiać. Spędziliśmy wspólnie piękny czas, który do dziś traktuję jako łaskę, jestem za niego wdzięczny Bogu – mówi.
– Ale żeby nie było tak kolorowo, na początku naszego małżeństwa przeżyliśmy mocny cios: straciliśmy nasze pierwsze dziecko. Serce przestało bić. Nie rozumiemy do dziś, dlaczego tak się stało, ale pogodziliśmy się z wolą Bożą. Mamy w niebie orędownika – naszego Jakuba. Wierzę w to, bo Bóg jest Bogiem życia – Dawid milknie na chwilę.
Nocny lot
Zaangażowanie we wspólnotę Mężczyzn św. Józefa przyszło kilka lat po ślubie. – Zaczęło się od spotkania przyjaciół przy kawie i modlitwy za znajomego księdza. Przez rok spotykaliśmy się w pięciu, nie wiedząc o istnieniu Mężczyzn św. Józefa. Modliliśmy się wspólnie nieszporami z brewiarza i dzieliliśmy się doświadczeniem wiary. Co ciekawe, nikt do nas nie chciał dołączyć – uśmiecha się. – To był czas próby. Sądzę, że Pan Bóg najpierw chciał nas przemienić.
W końcu grupa zaczęła się rozwijać, dołączali kolejni członkowie. Wtedy postanowili się podzielić, żeby zachować kameralność spotkań. Dowiedzieli się o istnieniu Mężczyzn św. Józefa, założonych przez byłego strażaka Donalda Turbitta, który postanowił wzniecać pożary w sercach. – Mężczyzna musi mieć przestrzeń, w której może się wygadać. Bo w pracy mówi za niego szef, w kościele ksiądz, a w domu żona – przekonuje Dawid. – Czasem wydaje nam się, że mamy takie problemy, jakich nie ma nikt inny. Przychodzimy na spotkanie i okazuje się, że któryś z nas już przez to przechodził. Nieważne, czy to są rozterki dotyczące Kościoła, relacji z żoną czy wychowania dzieci. Nasze grupy są kameralne, by było łatwiej się dzielić i okazywać wzajemne wsparcie. Na modlitwie często towarzyszą nam dwa obrazy. Pierwszy to szpital polowy: raz ja sam jestem na noszach, innym razem przynoszę tego, który wcześniej mi pomógł. Drugi to obraz z okna samolotu w nocy. Kiedy spojrzymy w dół, widzimy łunę nad miastem, ale przy podchodzeniu do lądowania okazuje się, że to światło tworzy wiele pojedynczych punktów i są też plamy ciemności. Tak samo my – świecimy światłem odbitym od Boga i razem możemy stworzyć coś, co będzie rozświetlać ciemności wokół – mówi.
Amperomierz potrzebny
Dawid nieraz przekonał się o sile męskiej braterskiej modlitwy. Dodaje, że on sam w tym czasie często „stawia się do pionu”. – Był taki moment, że trochę się w tym pogubiłem. Wiara i relacja z Bogiem są w życiu kluczowe, ale ważne, by nie utożsamiać ich z całkowitym oddaniem wspólnocie. Ja o tym zapomniałem. Mam bardzo cierpliwą żonę. Zacząłem się oddalać od rodziny, poświęcając każdą wolną chwilę spotkaniom. Pierwsze otrzeźwienie przyszło, kiedy mój kilkuletni syn, widząc, że wychodzę, powiedział: „I znowu nas zostawiasz samych”. Poszliśmy z żoną na kurs małżeński. Najtrudniej było mi stanąć w prawdzie. Teraz staram się pamiętać o równowadze we wszystkim, żeby to Bóg był na pierwszym miejscu. Kiedyś widziałem forda T, to model sprzed stu lat. Tam na desce rozdzielczej był tylko jeden wskaźnik – amperomierz. Wskazywał naładowanie akumulatora, gdzie 0 było stanem równowagi. Dlaczego o tym wspominam? Bo w życiu duchowym chciałbym mieć taki amperomierz, żeby wiedzieć, czy jestem w stanie ładowania albo czy coś nie zabiera mi energii. Staram się badać ten mój stan na modlitwie, ale przyznaję, że często zagaduję Boga. Jestem takim "prosiakiem", który przedstawia kolejne prośby, zamiast słuchać. Cały czas walczę o to, by nauczyć się słuchać i dostać od Niego feedback – zdradza.
Mężczyźni św. Józefa w archidiecezji katowickiej
Wszyscy zainteresowani organizowaniem spotkań wspólnoty MSJ informacji powinni szukać na stronach: msjsilesia.pl lub mezczyzni.net (ogólnopolski adres). Można także zgłosić się do ks. Marka Bernackiego, proboszcza bazyliki św. Antoniego w Rybniku. Wspólnota oferuje czterotygodniowy program wsparcia nowych grup, oparty na filmie „Odważni”.