Mało kto przeżył tak dramatyczne chwile, jak ten ksiądz. Jako 13-latek spędził aż 1,5 miesiąca w piwnicy rodzinnego domu w Rybniku. W jego mieście trwały wtedy walki Niemców z Sowietami.
Mimo swoich 90 lat codziennie w bazylice w Rybniku odprawia Mszę Świętą o 18.00, a w niedziele o 12.00. – Jeśli jest dobra pogoda, idziemy na Mszę na piechotę z moim o trzy lata ode mnie starszym bratem. W inne dni księża z bazyliki wysyłają po nas samochód. Odprawiam już tylko w koncelebrze – mówi.
Pod ogniem katiuszy
Ks. Józef Hajda urodził się 5 lutego 1932 r. w Rybniku. Był w tym mieście także pod koniec stycznia 1945 r., gdy przechodził tu front. 1,5 miesiąca spędził w piwnicy. – Niemcy rozstawili działa przed naszym domem. Ostrzeliwali stanowiska sowieckie w północnej części miasta, nad rzeką Rudą. Kiedy jednak Sowieci wprowadzili w ruch katiusze, żołnierze niemieccy szybko opuścili swoje stanowiska i schronili się w naszej piwnicy – wspomina. – Zauważyłem, że niektórzy z nich byli bardzo młodzi, a wszyscy do końca wyczerpani. Położyli się, gdzie się dało, nawet na węglu, i natychmiast zasnęli. Nie reagowali nawet na olbrzymi huk wywołany strzelającymi katiuszami – wspomina.
Dopiero na wrzask oficera poderwali się, wybiegli z piwnicy, zabrali działa i zniknęli sprzed domu. Nastała złowroga cisza, przerywana tylko odgłosami dalszych strzałów. Hajdowie byli pewni, że za chwilę wejdą Sowieci. A jednak nad ranem wrócili Niemcy, zapewne wskutek udanego kontrataku.
– Nie pamiętam strachu, tylko zmęczenie. Nie można było porządnie się umyć. Tylko nocą paliliśmy ogień w piecyku „zieleźnioku”. Mama robiła nam wtedy coś do jedzenia. Byliśmy wiecznie głodni. Dużo się modliliśmy – opowiada.
Czasem trzeba było wyjść na zewnątrz, ryzykując śmierć od odłamka pocisku. – Raz, gdy niosłem wodę w wiadrze ze studni sąsiada, położyłem się w śniegu i zemdlałem. Tata widział to z okna i przestraszył się, że mnie zastrzelili – mówi. Życie w głodzie i półmroku zapewne odbiło się na zdrowiu nastolatka.
Na początku marca niemieccy żandarmi kazali im natychmiast opuścić Rybnik. Hajdowie spakowali bagaż na sanki i poszli do znajomych w Niedobczycach.
Już mosz po maturze
Po wojnie w jego szkole (dziś to I LO im. Powstańców Śląskich) ze ścian zaczęły znikać krzyże. Józef był jednym z tych, którzy codziennie rano wieszali nowe w miejsce usuniętych. Jako jeden z nielicznych nie wstąpił też do komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. Uważał, że noszenie czerwonego krawatu jest nie do pogodzenia z wiarą. Zapewne dlatego raz nie przeszedł do następnej klasy.
Został przeniesiony do Technikum Bankowego w Rybniku. Młody nauczyciel na lekcji mówił źle o papieżu i biskupach. Siedzący w pierwszej ławce Józef kręcił przecząco głową. Nauczyciel huknął: „Hajda, nie podoba ci się to, co mówię?”.
– Wstałem i mechanicznie, chyba z Ducha Świętego, odpowiedziałem: „Tak, nam się to nie podoba, bo jesteśmy na innych zasadach wychowani”. Nauczyciel wyszedł, trzaskając drzwiami. Zrobiło się całkiem cicho, a potem koledzy skomentowali: „Już mosz po maturze!”. Też tak myślałem. Ale ten nauczyciel, o dziwo, stał się moim przyjacielem. Wkrótce pojednawczo powiedział: „Hajda, chodź, będziemy grać w siatkówkę” – wspomina.
Po maturze nie złożył papierów do seminarium, bo sądził, że i tak go nie przyjmą z powodu zdrowia. – Ja się urodziłem z nieczynnym jednym uchem. Ale i tak po szkole wzięli mnie na dwa lata do wojska. I to do łączności! Myśleli, że z tym uchem udaję – śmieje się.
Pracował w bankach w Pszczynie i Katowicach oraz w Rybnickiej Fabryce Maszyn. W 1961 r. został magistrem ekonomii w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Katowicach. Wtedy myśl o kapłaństwie wróciła. W 1962 r. złożył papiery do seminarium i został przyjęty. – Koledzy z roku powitali mnie bardzo ciepło, choć byłem 10 lat starszy od nich – mówi.
W 1967 r. przyjął święcenia kapłańskie z rąk bp. Herberta Bednorza. Z jednym uchem umiał sobie poradzić nawet w konfesjonale. Co więcej, okazał się cenionym spowiednikiem. Formował kleryków w śląskim seminarium jako ojciec duchowny; odpowiadał tam też za sprawy ekonomiczne. Skończył specjalistyczne studia teologiczne we Wrocławiu i w Warszawie. Był kapelanem szpitala i sióstr boromeuszek w Mikołowie.
W 1985 r. został proboszczem i budowniczym kościoła w Żorach-Osinach. W 1997 r. przeszedł na emeryturę.
Jest znany z pogody ducha i życzliwości wobec bliźnich. Jeden z młodszych księży w jego 90. urodziny napisał na Facebooku, że zawdzięcza mu swoje kapłaństwo, choć go nie znał, gdy wstępował do seminarium: „Zawdzięczam dlatego, że patrząc na ks. Józefa, podejmuję decyzję, żeby księdzem pozostać dalej... aż do śmierci. Poprosiłem Jezusa, by pozwolił mi się zestarzeć w taki sposób. I nie chodzi mi tu wcale o dożycie 90 lat. Chodzi mi o piękno serca, dobroć, pokorę, skromność, pobożność, mądrość, radość”.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się