Reklama

    Nowy numer 13/2023 Archiwum

Jej historia

− Kiedyś znalazłam wypracowanie z języka rosyjskiego, z siódmej klasy. Napisałam w nim, że jak będę dorosła, zostanę dziennikarzem. Nawet nie wiedziałam, że o tym marzyłam – śmieje się Katarzyna Widera-Podsiadło, autorka audycji w Radiu eM.

Chociaż dziś sądzę, że napisałam „żurnalist”, bo drugi zawód, jaki znałam w tym języku, to był „szachtior”, czyli górnik, a głupio by było napisać, że marzę o byciu górnikiem.

Nie planowałam pracy w radiu. Chciałam uczyć w szkole, ale na pierwszym roku studiów spotkałam kolegę z liceum, który zaprosił mnie do radia. Postanowiłam spróbować i tak zostałam. Od lat robię audycje. Bardzo lubię historie ludzi, tematy społeczne. Od zawsze staram się pokazywać prawdziwe życie, także niepełnosprawność. Obecność Maksa po prostu zintensyfikowała te tematy. Bycie rodzicem dziecka niepełnosprawnego to ciągłe oczekiwanie na coś nowego, lepszą formę terapii, poszukiwanie informacji na jej temat. A jak już się znajdzie coś, co pomoże, to chce się tym dzielić. Bo prawda jest taka, że w wielu wypadkach rodzice są zostawiani z diagnozą sami. Często nie wiedzą, co mają robić. Sami muszą wszystkiego szukać. Nawet sposoby karmienia i leczenia dziecka mogą być odkryciem. Dlatego staram się o tym mówić w moich audycjach.

Uważam, że niepełnosprawności nie można włożyć w ramy jednego programu, opatrzonego tytułem, który od razu sugeruje, że jest to właśnie dla tej grupy. Ten temat należy poruszać w wielu różnych miejscach. Dlaczego? Krzysztof Gołuch w swoim świetnie przyjętym cyklu fotograficznym „Co siódmy” udowadnia, że co siódma osoba jest niepełnosprawna. Tylko to są te problemy zdiagnozowane. A tak naprawdę niepełnosprawność kryje się w każdym z nas: to nasze deficyty, strachy, obawy, fobie. Sami czasem czujemy, że w czymś niedomagamy. Do niepełnosprawności zalicza się też jakieś choroby przewlekłe.

Zagubiona owieczka od Antoniego

Czy pamiętam moment przełomowy? Tak, zmiany zaczęły się, gdy postanowiłam zawierzyć swoje życie Jezusowi. Pobiegłam do kościoła Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Katowicach w czasie niedzielnego dyżuru radiowego i powiedziałam Bogu, żeby robił z moim życiem to, co uważa za stosowne, ponieważ mój sposób nie jest dobry. Nie przynosi tego, czego bym chciała. Tuż po tym jechałam na wypoczynek i poznałam mojego przyszłego męża. Później dowiedziałam się, że on też, będąc kilka tygodni wcześniej, przed wyjazdem, na pielgrzymce w Padwie, powiedział do swojego patrona – św. Antoniego – że czas się ustatkować i znaleźć drugą połowę. Tak się stało, że poznał mnie. Zawsze się śmieję, że to dowód na lenistwo tego świętego, bo „pogmerał” w swojej parafii i znalazł zbłąkaną owieczkę dla mojego męża – pochodzę z parafii pw. św. Antoniego.

Szybko nadrobiliśmy zaległości. Nie byliśmy młodymi rodzicami: ja miałam w momencie poznania męża 30 lat, a moja połówka była dekadę starsza. W ciągu 10 lat pojawiło się na świecie 4 naszych synów. Wtedy wiedziałam, że muszę zmienić miejsce pracy – decyzję o dzieciach podejmowaliśmy bardzo szybko, wiedząc, że „goni nas wiek”. Tak trafiłam do Radia eM i zostałam przyjęta z datą 1 listopada. To znamienne, mam takie głębokie przekonanie, że w mojej pracy prowadzą mnie wszyscy święci. Czuję to każdego dnia. Czasem mnie ktoś pyta, czy mam problemy w pracy: ze znalezieniem tematu, pomysłu na gości. Drobne sytuacje się zdarzają, ale większych problemów nie mam. Temat zawsze się pojawia, goście też – tak jakby ktoś podawał mi ich na tacy. Dlatego uważam, że wszystko, co robię, rozmówcy, których spotykam, nie pochodzą ode mnie. Oni mi są dani, a ja mam z nimi przeprowadzić rozmowę. Tak to odbieram – jako dar!

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy