W czasie trzydniowej ucieczki przez busz śląska zakonnica znalazła zasięg i zadzwoniła. Odebrała Estera, druga z sióstr, które do Konga przyjechały z Goczałkowic. Krzyknęła: – Damiana, to ty?! A my dostałyśmy wiadomość, że chodzą z twoją głową i się cieszą, że cię zabili!
Salwatorianka Damiana Żoczek od 40 lat pracuje na misjach w kraju, który uchodzi za jeden z najbardziej niebezpiecznych: w Kongu-Kinszasie, czyli Demokratycznej Republice Konga. Niewielu białych ma dzisiaj odwagę tam mieszkać.
Siostra Damiana spędza teraz urlop w domu prowincjalnym sióstr salwatorianek w Goczałkowicach i w rodzinnym domu w niedalekich Czechowicach. – Po raz pierwszy od 20 lat widziałam śnieg! Przede wszystkim tęskniłam za przeżywaniem w Polsce liturgii Bożego Narodzenia – mówi.
Na dotarcie z jej misji w Kambambie na lotnisko w Lubumbashi musi sobie zarezerwować tydzień. – Odcinek 150 km, gdzie droga jest najgorsza, ostatnio w porze deszczowej pokonałam w trzy dni. Żeby się nie zakopać, jechałam ponad drogą, wyżej niż ciężarówki. Trzeba przy tym torować, wycinać sobie drogę w dżungli – mówi.
Na misjach jeździ terenówką z napędem na cztery koła. Prawo jazdy – a także dyplom położnej – zdobyła w czasie dłuższego pobytu w Polsce w 1985 i 1986 roku. – Mój nieżyjący już brat Janek zapytał wtedy ojca: „Tatuś, masz jakieś plany kanalizacji w Czechowicach?”. Tata na to: „A po co ci?”. A Janek: „Bo jak robi prawo jazdy, to my będziemy chodzić po kanałach” – śmieje się siostra Damiana. – Egzamin na prawo jazdy zdałam za pierwszym razem. Ale w Kongu, choć znaki drogowe stoją, kierowcy nie zwracają na nie uwagi. Na drodze musisz wyczuć, co drugi kierowca chce zrobić. Trzeba być czujnym – wyjaśnia.
Dzwonek na życie
Jej imię ze chrztu to Natalia. Już w podstawówce chciała być misjonarką wśród najbiedniejszych. To pragnienie zapaliły w niej opowieści misjonarzy jezuitów, którzy odwiedzali jej ojca. – Najpierw jednak chciałam zdobyć zawód, żeby umieć tym ludziom służyć – wspomina.
Złożyła papiery do szkoły pielęgniarskiej, ale… nie zdała egzaminu wstępnego. Potknęła się na języku polskim. Wybrała więc zawodówkę elektryczną. – Świetnie mi tam szło, nie chcieli mnie stamtąd puścić – mówi. Zaczęła pracę jako elektryk, tak jak ojciec i brat. Wieczorowo uczyła się w technikum elektrycznym. W czwartej klasie jednak nagle powiedziała sobie „stop”. – Pomyślałam: „Wszystko, co robię, jest dobre, ale to nie jest to!” – wspomina.
Jednego dnia podjęła decyzję o wstąpieniu do zakonu. Nie wiedziała tylko, do którego. Odwiedziła zgromadzenie, w którym były jej dwie kuzynki. Tamtejsze siostry zapraszały: „Przyjdź do nas”. – Dzisiaj mówię: nie namawiajcie. Każdy musi sam wybrać sobie zgromadzenie, aby wzloty i upadki kierować do Boga – mówi.
Dwie jej ciocie były salwatoriankami na placówkach w Wiedniu i w Ziemięcicach. Wybrała się więc do domu prowincji polskiej tego zgromadzenia. Mieści się on na Śląsku, w Goczałkowicach. – Dzwonię i mówię: „Panie Boże, to jest dzwonek już na całe moje nowe życie” – mówi.
Natalia powiedziała, o co chodzi. Siostra prowincjalna zapytała: „A ciocie wiedzą?”. Odpowiedziała: „Ciocie nie wiedzą. W domu też nie wiedzą”. Przyszła matka generalna, która akurat przyjechała z Rzymu. – Powiedziałam, że chcę jechać na misje do najbiedniejszych. I że jestem przygotowana na wszystko, ale językowo nie jestem zdolna. Matka generalna podniosła mnie na duchu: „Nie martw się, tam, dokąd pojedziesz, tam się języka nauczysz” – mówi.
Natalia przerwała naukę w technikum i wstąpiła do salwatorianek. Skończyła szkołę pielęgniarską i zdobyła dyplom katechetki. Zgromadzenie skierowało ją na misje do Zairu – jak wtedy nazywało się Kongo-Kinszasa. Sprawdziła, że to państwo ma wspaniałe złoża surowców naturalnych. – Powiedziałam: „Bardzo przepraszam, ale ja nie chcę jechać do takiego bogatego kraju, ja chcę do biedoty”. Okazało się, że bieda jednak tam jest, i to już kilometr za centrum miasta – mówi. W 1980 r. wyjechała do Francji uczyć się języka, a później do Afryki.
Świnia pod motorkiem
Krótko po przyjeździe pojechała budować z belgijskimi salwatorianami nową misję Kalamba. Zamieszkała u rodziny katechisty, w afrykańskiej chatce krytej strzechą – dokładnie tak, jak chciała.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się