Gdyby nie napis „Kapelan” na kombinezonie, można by go pomylić z astronautą. Ks. Marek Gwioździk niesie Jezusa chorym na COVID-19, odciętym od świata w szpitalu jednoimiennym w Tychach.
Dawno, dawno temu, przed uderzeniem zarazy, w tyskim szpitalu Megrez księdza wspierało aż 20 szafarzy. Teraz jednak, gdy szpital stał się jednoimienny, Ciało Pańskie może tam zanieść tylko jeden człowiek: ksiądz kapelan Marek Gwioździk. Idzie do ludzi ciężko przeżywających atak koronawirusa. Jeszcze niedawno leżało ich tam 140, teraz – znacznie mniej. Zanim wejdzie na oddział, zakłada odzież ochronną.
Gdyby nie to, że pielęgniarki czasem piszą mu na kombinezonie „Kapelan” albo „Ksiądz Marek”, nikt by nie poznał, że ma do czynienia z duchownym. Można by go wziąć raczej za astronautę. – Pielęgniarki też opisują swoje kombinezony, bo nie są w stanie nawzajem się w nich rozpoznać. Zwłaszcza jeśli są tego samego wzrostu. Mogą się poznać jedynie po oczach – relacjonuje ks. Gwioździk. Ale także poznawanie się po oczach bywa utrudnione, jeśli nie dość ściśle założy się maseczkę. A to dlatego, że wtedy gogle lekarza, pielęgniarki czy kapelana zaczynają parować.
Po kwadransie w tym stroju człowiekowi już jest ciepło. – W kombinezonie jednego z typów, takim żółtym, już po dziesięciu minutach byłem mokry... A personel w tych strojach musi wykonywać wszystkie zabiegi medyczne! Pielęgniarki, nierzadko drobne kobiety, mają czasem na OIOM-ie pacjenta, którego waga znacznie przekracza 100 kg. Chylę czoła przed pracownikami służby zdrowia, a przede wszystkim przed pielęgniarkami, bo to jest pierwsza linia frontu, to są medyczne okopy – mówi kapelan.
Rodziny w szpitalu
To ważne, żeby przy wyjściu z oddziału zdejmować elementy stroju ochronnego w odpowiedniej kolejności. Ksiądz Marek ściąga więc najpierw ochraniacze, później przyłbicę, kombinezon i pierwszą parę rękawiczek. Wszystko odbywa się w tzw. śluzie. Następnie gogle, czepek, maseczkę i kolejne rękawiczki. Już poza oddziałem konieczny jest prysznic i zmiana odzieży osobistej.
Dzięki kapelanowi na szpitalne oddziały wchodzi Pan pod postacią chleba. Pielęgniarki lub pacjent w lepszym stanie pytają wcześniej po salach, ile osób przyjmie Komunię Świętą. Kapelan nie może wnieść na oddział więcej konsekrowanych Hostii, niż potrzeba, bo przecież nie będzie mógł już ich wynieść na zewnątrz. Może jednak przełamać Hostię, jeśli ktoś dodatkowo zdecyduje się na przyjęcie Jezusa. A to zdarza się często. Wielu chorych po kilkunastu latach przerwy decyduje się na spowiedź i wraca do więzi z Chrystusem.
Kapelani szpitalni w czasie epidemii wypracowują nowe sposoby postępowania. Ksiądz Marek robi na przykład jednorazowe kuleczki z waty i nasącza je olejem do namaszczenia chorych. Jedna kuleczka jest przeznaczona dla jednego pacjenta. W jednorazowym kubeczku wnosi je na oddział. – Wszystko po to, żeby pacjentów nie zakażać, nie koronawirusem, ale jakimiś innymi zarazkami – mówi. – Zdarzało się, że na oddziale, gdzie leżało 17 osób, 15 przyjmowało sakrament chorych! To wynik niezwykły w normalnych czasach – ocenia.
Jego zdaniem zmaganie się z tą chorobą i izolacja w szpitalu jednoimiennym sprzyjają refleksji nad relacją z Bogiem. – Jestem bardzo wdzięczny za współpracę z personelem szpitala. Zazwyczaj każdą moją wizytę na oddziale poprzedza rozmowa telefoniczna, podczas której uzgadniamy jej szczegóły – mówi ks. Marek.
Można się przerazić, widząc, jak wielka liczba butli z tlenem jest wymieniana teraz w tym szpitalu. Musi tak być, bo obecnie na pięciu pacjentów przeciętnie trzech jest podłączonych do tlenu.
Nieraz na jednej sali w szpitalu jednoimiennym w Tychach leżą małżonkowie. – Albo taka sytuacja: córka leży na jednym oddziale, a na innym jej ojciec – mówi kapłan.
Odwiedza każdy oddział przynajmniej raz w tygodniu. Oprócz tego przychodzi na wezwanie, czy to po informacji o gorszym stanie pacjenta, czy po przyjęciu nowego.
Umiera parafianin
Tymczasem stan chorego na COVID-19 w indywidualnych przypadkach potrafi pogorszyć się szybko. Ksiądz Marek spotkał tutaj swojego znajomego, parafianina z tyskiej parafii św. Krzysztofa. Mężczyzna przyszedł sam i akurat wchodził na oddział, gdy kapelan go opuszczał. Minęli się i nie zdążył tego dnia przyjąć namaszczenia chorych. – Ten stosunkowo młody, wysportowany człowiek trzy dni później trafił na OIOM – wspomina ks. Gwioździk. Z pacjentem nie było już kontaktu. Kapelan wiedział jednak, że jest katolikiem, bo przecież znali się z parafii, więc udzielił mu sakramentu chorych. Mężczyzna niestety przegrał walkę z koronawirusem.
Ksiądz Marek był świadkiem, jak starsi ludzie umierali samotnie, z dala od bliskich. Udzielał im absolucji i sakramentu chorych; chwilę modlił się nad nimi. Niestety, nie mógł być z nimi do końca, bo czekali na niego inni chorzy.
W szczycie epidemii w szpitalu leżało sporo wiekowych pacjentów, również z domów pomocy społecznej. Zdarzają się też bezdomni. Jeden z nich, którego kontakt z Panem Bogiem zaczynał się i kończył na znajomości modlitwy „Ojcze nasz”, wyspowiadał się i przyjął Komunię Świętą.
Kontakt werbalny z chorymi nie należy do łatwych, zwłaszcza że w szczelnym kombinezonie ksiądz nieco gorzej ich słyszy. Pacjenci czasami mają przytępiony słuch, a głos księdza tłumi maseczka, przyłbica, a bywa, że strach czy wzruszenie. Jeśli penitent nie jest w stanie wyjść na korytarz, a na sali leżą też inni pacjenci, zdarza się, że prosi o wyznanie grzechów w duchu. A później zadaje pokutę i udziela rozgrzeszenia.
Mąż się śni
– Bywają też pacjenci, którzy są zarzewiem dobra i miłości bratniej w swojej sali, i organizują w niej życie. Mówią: „Teroz rzykomy” [modlimy się – przyp. P.K.]. Ostatnio wieczorem wchodzę do sali, a tu trzech chopów i wszyscy w skupieniu razem z telewizją rzykają Różaniec. Byłem zbudowany – mówi. – Albo na sali jest dwóch starszych pacjentów, którym trudno się poruszać, i jeden młodszy. I ten młodszy wykonuje wokół starszych drobne posługi albo animuje życie towarzyskie. To wielka pomoc, gdy jest ktoś, kto w odosobnieniu buduje dobrą atmosferę – dzieli się obserwacjami.
Jednym z pierwszych pacjentów z COVID-19, który zmarł w szpitalu w Tychach, był pan Marek spod Lublińca, mężczyzna po pięćdziesiątce. – Jego żona poprosiła mnie, żebym w szpitalnej kaplicy odprawił Mszę św. za niego i za personel OIOM-u. Odpowiedziałem jej: „Pani Iwono, za męża będzie pierwsza Msza św. w Wielkanoc, z tą wiarą, że jego duchowa cząstka już jest w bliskości Chrystusa”. Odprawiłem. Po kilku dniach zadzwoniła i opowiedziała, co się stało. Była przekonana, że ta Eucharystia będzie trochę później, ale wstała w Wielkanoc rano, żeby zrobić śniadanie swojej mamie. Mama powiedziała: „Połóż się jeszcze, zjemy później”. Tak mi to opowiadała: „Położyłam się i w tym czasie przyśnił mi się mój Marek, mój mąż. Przyszedł do mnie i mnie serdecznie przytulił. Poczułam się taka bezpieczna i spokojna. I potem dopiero się zorientowałam, jak spojrzałam na stronę internetową, że to był ten czas, kiedy była sprawowana Msza”. Na tej Mszy byli też pracownicy OIOM-u, podobnie jak następnego dnia, kiedy to za nich była odprawiana Eucharystia. Dużo jest takich znaków, sygnałów. Jeśli popatrzy się na tę sytuację oczyma wiary, to widać w niej Bożą ingerencję – mówi z przekonaniem kapelan. – Żona pana Marka opowiadała też o trudnych chwilach związanych z organizacją pogrzebu, gdy ona była na kwarantannie. Ale jednocześnie zauważała, że jakiś ogromny pokój ma w sercu. Ich syn, który też był zakażony, również miał teraz doświadczenie obecności taty w życiu rodzinnym – mówi ks. Gwioździk.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się