"Mama jest w śpiączce" - napisało na Facebooku jedno z siedmiorga dzieci Florence. Z ugandyjskiej wioski wiadomość dotarła do dalekiego Rybnika. Gabrysia i jej wspólnota KANA nie wahały się ani chwili - natychmiast zaczęły organizować pomoc. Po kilku tygodniach nadeszła wiadomość: "Kochani Przyjaciele: Żyję!".
Listów jest znacznie więcej – zajmują już kilka teczek. Są wśród nich długie wiadomości od dorosłych i pisane niewprawną, dziecięcą rączką pisma ozdobione naklejkami z Myszką Miki: „Witaj, Gabriela! Pozdrowienia dla was wszystkich! Jak tam Jakub i jego królik?”.
Jakub afrykańskich przyjaciół raczej nie pamięta – kiedy odbywały się Światowe Dni Młodzieży, miał zaledwie dwa latka. Ale choć od ich wizyty minęło wiele miesięcy, to przyjaźń rybnicko-ugandyjska nie traci na sile. W lipcu 2016 r. pod bazyliką w Rybniku zaroiło się od parafian odbierających swoich międzynarodowych gości. Gabriela Szeja z córkami i małym wnukiem czekała na Florence i Ronniego z Ugandy. Wreszcie dotarli! Trzeba tylko odebrać bagaż i można ruszać do domu. Ale... bagażu nie było. Każde z nich miało ze sobą tylko jedną reklamówkę – w worku Florence znajdowała się puchowa kurtka i czapka. Bo w Polsce podobno jest zimno...
Zaskoczeniom nie było końca. Florence i Ronnie dziwili się temu, co zastali w domu, a gospodarze – zdumieniem w oczach gości. Ci z osłupieniem wpatrywali się w wirujący bęben pralki, z niedowierzaniem wchodzili pod prysznic, z zachwytem dotykali lodu. I piękną angielszczyzną opowiadali o swoim życiu.
Jeden chleb na trzy miesiące
Florence miała wtedy 35 lat, pięcioro własnych dzieci i dwoje przybranych. W Afryce to standard: kiedy ktoś umiera, najbliższa rodzina przygarnia do siebie jego dzieci. A w skromnych lepiankach, w jakich żyli Florence i jej krewni, śmierć przychodzi często... Kobieta pracowała w miejscowej szkole, ale zarabiała grosze. Przyznała, że często jada co drugi dzień, żeby móc wykarmić dzieci, a chleb może kupić rodzinie najwyżej raz na trzy miesiące. Aby opłacić podróż do Polski, musiała sprzedać część malutkiego stadka kóz. Czuła się, jakby okradała rodzinę, ale proboszcz jej parafii powtarzał: musisz jechać.
Ronnie jest kilka lat młodszy, ma dwoje dzieci. Szkołę skończył dzięki pomocy o. Johna Bashobory, marzył o studiach, ale na nie pieniędzy już nie było. Najmował się więc do różnych prac na okolicznych polach. To, co wydarzyło się w ciągu tych kilku lipcowych dni, Gabrysia określa krótko: cud. Kiedy pielgrzymi uczestniczyli w atrakcjach Dni w Diecezji, rodzina Szejów przystąpiła do działania.
Wiadomość o niezwykłych gościach rozeszła się lotem błyskawicy. Znajomi i – co dziwniejsze – nieznajomi zaczęli znosić do jej domu prezenty. Czego tam nie było! Ubrania, zegarki, ciuszki dla dzieci, środki czystości. Jedna z sąsiadek przyniosła dwa nowiutkie telefony, ktoś inny dostarczył walizki. Salon szybko zamienił się w ogromny magazyn. Kto nie miał pomysłu, co kupić, przynosił pieniądze.
Kiedy Ronnie i Florence zobaczyli czekające na nich stosy prezentów... padli na kolana i ze wzniesionymi rękami zaczęli uwielbiać Boga. I choć dostali mnóstwo pięknych przedmiotów, to nic nie wywołało u nich takiego wzruszenia, jak informacja, że jedna z koleżanek Gabrysi zamówiła dla każdego z dziesiątki Ugandyjczyków Msze wieczyste... Ich rozmodlenie poruszało serca gospodarzy. Matthias, parafialny lider i ojciec sześciorga dzieci, po wejściu do domu Szejów stwierdził, że w tym miejscu doświadcza obecności Ducha Świętego.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się