Ta historia pokazuje, że marzenia się spełniają, że wielka miłość istnieje. I że trzeba wierzyć do końca. A wszystko zaczęło się podczas Światowych Dni Młodzieży przed dwoma laty.
Z początku w domu Martyny mieli być zakwaterowani Włosi: Davide, Simone i Emanuele. Ten trzeci trafił jednak do domu sąsiadów.
- Kiedy spojrzałam na Emanuele i dowiedziałam się, że jednak nie będzie nocować w naszym w domu, zrobiło mi się przykro - mówi Martyna. - A ja, kiedy zobaczyłem, że tak piękna dziewczyna będzie gościć moich przyjaciół Simone i Davide, pomyślałem sobie: „Dlaczego mnie spotkało tak wielkie nieszczęście? W czym zawiniłem? - uśmiecha się Emanuele.
O mój Boże!
Podczas tygodnia w diecezji w ramach Światowych Dni Młodzieży widywali się niemal codziennie. Emanuele do Dębieńska, skąd pochodzi Martyna, przyjechał z grupą młodzieży z diecezji Mantova. - Towarzyszyłam i pomagałam im podczas różnych wyjazdów. Na katowickim Muchowcu poczuli bardziej, że coś między nimi iskrzy. - Rozmawialiśmy. Robiliśmy sobie dużo zdjęć. Poczułem wtedy, że przebywanie z nią sprawia mi radość. I że Martyna bardzo mi się podoba. Poza tym wydawało mi się też, że doskonale mnie rozumie. W Dębieńsku po wieczornych modlitwach spotykali się często w jej domu.
- Znacznie bardziej zależało mi na spotkaniu z Martyną, niż z Davidem i Simonem, którzy u niej spali - opowiada Emanuele. - A kiedy odezwała się do mnie po włosku, przeszły mnie ciarki. Wtedy pomyślałem: „O mój Boże! Jest ładna, zdolna, mówi po włosku… To chyba jakiś znak…? - śmieje się. - Oboje czuliśmy, że zależy nam na tej relacji - dodaje. - Czułem ogromny smutek, kiedy po tygodniu w Dębieńsku nasza grupa została skierowana do Kasiny Wielkiej. To stamtąd dojeżdżaliśmy na spotkanie z papieżem w Krakowie - mówi Emanuele. –-Wiedziałem, że się w niej zakochuję. Bałem się, że mogę ją stracić. Że już się więcej nie zobaczymy. Ale wiedziałem też, że szansa na nasze spotkanie będzie podczas czuwania modlitewnego w podkrakowskich Brzegach - mówi. Martyna pojechała tam ze swoją grupą, Emanuele - ze swoją.
Kobieciarze i maminsynki
- Stoczyłem wtedy wewnętrzny bój: zostać z moimi ziomkami czy odnaleźć Martynę? Doskonale wiedziałem, że mogło to zostać odebrane jako brak odpowiedzialności z mojej strony. Tym bardziej że w grupie byłem jednym z najstarszych. No i co powiedzą uczestnicy? - mówi Emanuele.
O swoich zamiarach powiedział przyjaciołom. Błyskawicznie zrozumieli, co się dzieje, oraz że powinien iść do Martyny.
- Zarzuciłem więc na ramię plecak. Złapałem za telefon. Ona podała mi dokładną lokalizację i oznaczenie sektora. W pewnym momencie przyszła mi taka myśl: „Co ty w ogóle robisz? Rzucasz się w morze ludzi. Nikogo nie znasz. Po polsku nie mówisz. Zostawiasz grupę, z którą przyjechałeś. A co, jak jej nie znajdziesz? Albo jak nie wpuszczą cię do jej sektora?” - przywołuje wspomnienia Emanuele.
- Ja na niego cierpliwie czekałam. Wiedziałam, że Emanuele jest zdeterminowany. Odpowiedzialny. Dojrzały. Że wie, co robi. Byłam spokojna, ale jednocześnie trochę też zawstydzona. W grupie były koleżanki, które znam od lat. Patrzyły na mnie podejrzliwie. Jak gdyby chciały mi powiedzieć: „Martyna, co ty robisz? Zwariowałaś?”. Bo wiadomo, jakie stereotypy krążą na temat Włochów: że to kobieciarze. Że kochliwi. Że maminsynki. Pewnie myślały, że teraz dałam się na to złapać, że jakiś Włoch mnie zbajerował. Ale ja tak wcale nie uważałam. Czułam, że to coś głębszego. Zbyt dobrze nam się rozmawiało. Odsłanialiśmy przed sobą nasze światy, marzenia, wspólne wartości. I stwierdziłam, że chcę spróbować - opowiada Martyna.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się