Powstał film o śląskim księdzu, któremu w czasie rzezi wołyńskiej bojowniczka UPA wyrwała serce. W zdjęciach w Radzionkowie i Chorzowie wzięło udział ponad 40 aktorów i statystów.
Bohaterem filmu jest ojciec Ludwik Wrodarczyk, „cider”, czyli mieszkaniec Radzionkowa, i oblat Maryi Niepokalanej. Od niespełna dwóch lat w diecezji łuckiej na Ukrainie trwa jego proces beatyfikacyjny. Od tej chwili temu Ślązakowi przysługuje tytuł sługi Bożego.
To film dokumentalny, ale wypowiedzi świadków przeplatają się w nim z inscenizacjami z udziałem aktorów. Młodym Ludwikiem jest Marek Golus, uczeń LO w Radzionkowie i lektor w tutejszym kościele św. Wojciecha.
Zaczyna się od ujęć w niemieckiej jeszcze szkole i w kościele. Kumple z klasy na przerwie opowiadają, że zaraz po szkole idą do pracy „na gruba”.
I wreszcie, w 1921 r., dochodzi do przejmującej rozmowy 14-letniego Ludwika z ojcem, w dniu, w którym chłopak przynosi do domu świadectwo ukończenia szkoły powszechnej.
Bier karbidka
Tak się złożyło, że w tej scenie naprawdę zagrali ojciec z synem. W roli głowy rodziny Wrodarczyków, Karola, wystąpił Jan Golus. Ten aktor jest tatą Marka, odtwórcy głównej roli.
– Ludwik, ty bier karbidka i idź na „Johanka” – mówi w filmie pan Janek jako Karol Wrodarczyk. „Johanka” – to potoczna nazwa późniejszej kopalni „Bobrek”, na której pracował Karol.
Na to młody Ludwik odpowiada pogodnie, ale z dziwną u tak młodego chłopaka stanowczością: „Tato, choby ino godzina być księdzem – ale jo nim byda”.
Po tej rozmowie Ludwik wstąpił do niższego seminarium ojców oblatów Maryi Niepokalanej.
– Ludwik Wrodarczyk od dzieciństwa miał trzy marzenia – zdradza w filmie Maria Kielar-Czapla, autorka książki o ojcu Wrodarczyku. I wylicza je: – Być księdzem, „choćby jedna godzina”, zostać świętym i umrzeć śmiercią męczeńską. Był dobrym księdzem nie tylko przez godzinę, ale Bóg mu to przedłużył do dziesięciu lat – dodaje.
Zdawało się jednak, że Ludwik księdzem nie zostanie. A to dlatego, że w czasie nowicjatu zaczął tak ostro pościć, iż zasuszył sobie żołądek.
– Ujek mocno pościł, bo on brał wszystko na sto procent. Oblaci odesłali go na urlop do domu. Nie umiał wtedy zjeść ani pół jajka – relacjonuje ks. Ludwik Kieras, siostrzeniec sługi Bożego, emerytowany proboszcz z Piekar-Brzozowic-Kamienia. – Przez Księżo Góra Ludwik chodził jednak z Radzionkowa do sanktuarium w Piekarach. Uważał, że Matka Boża go uzdrowiła. Jak po roku wrócił do oblatów, oni zrobili wielkie oczy, bo już go spisali na straty – mówi.
Święcenia kapłańskie Ludwik przyjął w 1933 roku.
Trzy dni przed wybuchem II wojny światowej – 29 sierpnia 1939 roku – został administratorem parafii w Okopach koło Rokitna, 5 km od granicy ze Związkiem Sowieckim.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się