- Słuchaliśmy ryku wody, która ocierała się o dom i do rana w czwórkę odmawialiśmy Różaniec - wspomina Gerard Kosorz z Raciborza. W 20. rocznicę gigantycznej powodzi w dorzeczu Odry przypominamy poświęcony jej, archiwalny tekst "Gościa" z 2007 roku. Na dalszych stronach - zdjęcia.
Nagle zaczęły wybuchać piece w pobliskich Zakładach Elektrod Węglowych. Ludzie porównywali to do wybuchów bomb atomowych, bo w upiornym czerwonym poblasku widzieli formujące się grzyby nad miejscami eksplozji. – Słyszeliśmy wielki krzyk pracowników ZEW-u, którzy do końca próbowali ratować zakład. Baliśmy się, że są poparzeni – wspomina pani Elżbieta, żona Gerarda. – Od tego ognia woda wokół nas zrobiła się czerwona. To był przerażający widok, przywodziło mi to na myśl sądny dzień – dodaje.
Klął i modlił się
Gdzieś z dala niósł się krzyk pijanego mężczyzny, który na przemian wzywał ratunku, przeklinał i modlił się. Ten człowiek przetrwał noc na dachu domku w ogródkach działkowych. Miał szczęście, bo wiele ogrodowych altan woda porwała ze sobą.
Kosorzowie mieli baterie, więc słuchali lokalnego Radia Vanessa. Podnosiło na duchu. Cieszyli się, gdy radio informowało o znajomych, którzy żyją. „Pan Konieczny znajduje się u krewnych na Starej Wsi” – podał spiker. To sąsiad, który tuż przed pęknięciem wału poszedł ratować krowę. Ale fala odcięła go od domu. Po płotach dotarł do bezpiecznej, innej części miasta. Co musiała przeżyć jego rodzina, nim Vanessa podała ten komunikat?
– Mierzyłem na schodkach poziom wody. Żona pytała: „Ubyło?”. Żeby ją uspokoić, mówiłem: „Tak, dwa centymetry”. Ale naprawdę to przybyło pięć centymetrów – mówi pan Gerard.
Ludzie wychodzili w tych dniach cało z krytycznych sytuacji. Przeżyli ludzie z niedalekiego domu parterowego, którzy spędzili noc na dachu, przywiązani do komina. Ale inni ginęli w sytuacjach, zdawałoby się, mniej groźnych. Na przykład kobieta, która utopiła się we własnym garażowym kanale, bo odpłynęły z niego deski.