Tymi naciągaczami są dzisiaj prezydenci miast, zwłaszcza z Platformy. Naciągają "na sześciolatka".
Prezydent Świętochłowic, oczywiście Platformers, osobiście gania po przedszkolach i namawia tam rodziców, żeby posłali swoje sześciolatki do szkół. Uwaga: robi to w interesie swojej partii i w interesie budżetu miasta – ale na pewno nie dla dobra dzieci.
Dobrze by było, gdyby rodzice sześciolatków zdawali sobie sprawę, że włodarze wielu śląskich miast chcą ich w tej chwili naciągnąć. Dlaczego? Bo miasto otrzymuje blisko czterokrotnie wyższą subwencję na dziecko szkolne z klas I-III, niż na dziecko przedszkolne (5300 zł wobec 1370 zł). Stąd niektóre samorządy obiecują sześciolatkom np. darmowe wyprawki i inne cuda niewidy. Mogą to dzieciom dać, bo i tak miastu to się opłaci.
Nie jest też przypadkiem, że najbardziej zaangażowali się w tę sprawę prezydenci miast z Platformy Obywatelskiej (m.in. w Świętochłowicach czy Sosnowcu). Jeśli do szkół pójdzie dużo sześciolatków, zrobią sobie z nich amunicję na wojenkę z PiS-em.
Niestety, propaganda sukcesu, według której sześciolatki są stworzone do nauki w polskiej szkole, to kit. Jasne, że są dzieci w tym wieku, które sobie w szkole świetnie radzą. Zawsze takie były. Równie wiele jest jednak sześciolatków, dla których wysłanie do szkoły w tym wieku okazało się krzywdą. Kto nie wierzy, niech pogada z ich nauczycielami. Byle nieoficjalnie, bo większość ze strachu o pracę oficjalnie nie puści pary z ust. Kto z nich śmiałby podskoczyć burmistrzowi czy prezydentowi, który tak angażuje się w sprawę? Teraz dodatkowo nauczyciele drżą, że w przyszłym roku nie wystarczy dla nich klas.
Wśród sześciolatków, które źle znoszą szkołę, są naprawdę bystre dzieciaki; częściej chłopcy niż dziewczynki. To najczęściej dzieci intelektualnie już do nauki dojrzałe, ale niegotowe emocjonalnie. Gdyby poszły do szkoły rok później, pokonywałyby szkolne trudności z łatwością i miałyby poczucie sukcesu. To poczucie mogłoby je nieść jak na skrzydłach przez kolejne lata w szkole.
Niestety, już na starcie wielu sześciolatków - zwłaszcza ruchliwi chłopcy - dochodzi do wniosku, że nie cierpi szkoły. Oprócz dojrzałości emocjonalnej brakuje im też nieraz dojrzałości oka i ręki, żeby pisać. Także obowiązek długiego siedzenia w ławce jest dla niektórych nie do przeskoczenia. Gdyby te dzieci poszły do szkoły rok później, to wszystko już nie byłoby dla nich żadnym problemem. Teraz jednak problemem jest, a system edukacji już na starcie funduje im porażkę, która może się za nimi ciągnąć latami.
Argumenty o tym, że w Anglii idą do szkół jeszcze młodsze dzieci, są śmieszne, bo tamtejsza szkoła dla maluchów przypomina nasze przedszkole. Tymczasem w polskiej szkole sześciolatki mają co prawda element zabawy, ale poza tym siedzą normalnie w ławkach, bo taki rygorystyczny charakter ma polska edukacja.
Nawet jeśli nauczyciel chce sześciolatków traktować jak małe dzieci, nie może, bo wisi nad nim miecz Damoklesa: test sprawdzający wiedzę w klasie III. Jeśli wyniki tego testu wypadną słabo, nauczyciel może stracić pracę. "Pani" gna więc dzieci do nauki - i to nie przez zabawę, bo na to brakuje czasu. Sorry, taki mamy system.
Rodzice znają swoje dziecko najlepiej, więc z dużą dozą prawdopodobieństwa wiedzą, czy jest już na tyle dojrzałe emocjonalnie, żeby zasiąść w szkolnej ławce. Kto się waha, może skonsultować się z poradnią psychologiczno-pedagogiczną. Niestety raczej prywatnie, bo w poradniach podlegających samorządom kadra nieraz też jest poddawana naciskom. Generalnie jednak zasięgnięcie rady pedagoga jest pomysłem lepszym, niż zasięgnięcie rady prezydenta z Platformy.