Gigantyczna galeria handlowa w samym centrum Katowic ma się chyba nieźle. Każdego dnia przewalają się przez nią tłumy mieszkańców miasta oraz przyjezdnych, którzy bezpośrednio z kolejowego dworca przechodzą do tej istnej świątyni konsumpcjonizmu.
Galeria zajęła większą część placu Szewczyka, z którego dziś ostał się już tylko placyk. Można go nawet nie zauważyć - wygląda bowiem, jak naturalne przedłużenie ulicy Stawowej. Praktycznie zniknął. Podobnie jak sam Wilhelm Szewczyk, o którym rzadko się dziś wspomina, a przecież przez dekady to właśnie on był tym najlepiej słyszalnym „śląskim głosem”. Poetą, prozaikiem, publicystą opętanym Śląskiem i śląskością.
Szewczyk rzecz jasna ma swoje popiersie w Galerii Artystów na katowickim placu Grunwaldzkim, ale jego książek próżno dziś szukać w księgarniach, a i z bibliotek ubywa ich w zastraszającym tempie. Wielka szkoda. Dziś, gdy jesteśmy świadkami swoistego renesansu śląskości i mody na wszystko to, co regionalne, szewczykowe dzieła i idee byłyby jak znalazł.
Poetycką sławę zapewnił mu już przedwojenny, debiutancki poemat „Hanys”. Kilka lat temu przypomniało go nam Bractwo Gwarków Związku Górnośląskiego (w PDF-ie można go znaleźć tutaj). Kto wie, czy najpoczytniejszą z jego książek nie był wielokrotnie wznawiany, powieściowy „Skarb Donnersmarcków”. Popularnością wśród widzów cieszyły się jego telewizyjne gawędy z lat ‘80, które po czasie wydano także w formie książkowej („Z dymkiem cygara”).
Moją ulubioną, szewczykową książką, jest chyba jednak „Od wiosny do jesieni” – powieść, której akcja toczy się w powojennych Katowicach. Niesamowity nastrój i czas. Niemieccy mieszkańcy, najczęściej w bardzo przykrych lub dramatycznych okolicznościach opuszczają miasto. Przybywają do niego głównie Kresowiacy, którzy próbują jakoś je oswoić, zaaklimatyzować się tu, nabadać - jak to sie u nos godo. Co ciekawe, w podobnej sytuacji są autochtoni. Też nie wiedzą, jak to teraz, po wojnie będzie.
Mamy tu prawdziwą galerię bardzo interesujących postaci. Śląski poczciwina Pingol; symbolizująca wszystko to, co niemieckie, piękna i znienawidzona Richterowa; niebywale przedsiębiorcza (ale i niestety szabrująca na potęgę) Bazylikowa, która przybyła z Grodna, czy wreszcie Edward Wiaterek (brat Pingola). Człowiek zajmujący wysokie stanowisko na kopalni, będący niemalże uosobieniem śląskiego etosu pracy i... No właśnie. I to go gubi.
Mentalność ludzi, którzy przybyli na Śląsk z innych regionów jest inna. Szwungu do roboty brak. Stosunek do pracujących na dole niemieckich jeńców – wrogi. Tymczasem Edward czasym sie z tymi Niymcami pogodo. Gdy jeden z nich zginie w wypadku, będzie chciał wyjaśnić jak do tego doszło. Niepotrzebnie. Przecież to tylko Niemiec…
Zgrzyta w tej książce nieustannie. Z jednej strony nienawiść do wszystkiego, co niemieckie, ale z drugiej, czytamy tu o szabrowaniu bauerskich wsi. O zagrabianiu „pluszowych poniemieckich kanap i foteli”. Wielu chce tu „lizać poniemieckie luksusy”, zaś Śląsk to dla nich „ziemie… wyzyskane” – jak mówi jeden z szabrowników.
Wstrząsająca to powieść. I zaskakująca. Bo przecież gdyby dziś któryś ze śląskich autorów napisał coś takiego, pewnie zostałby zakrzyczany. Uznany za niepoprawnego politycznie. I mielibyśmy kolejną, absurdalną medialna burzę, w czasie której mało kto zauważyłby, że wszyscy są tu i trochę winni, i trochę pokrzywdzeni.
„Każdy człowiek jest piękny, nawet w upadku, choćby najbardziej ohydnym, można dostrzec piękno” – pisał Szewczyk w jednym z rozdziałów. W innym zaś mądrzę zauważał, iż „człowiek uprzedzony źle widzi”.
Niech to będzie puentą.