Lokalni liderzy społeczni są od tego, by w sytuacjach krytycznych szukać dobrych rozwiązań dla ludzi. Trudno wyciszać nastroje, gdy władza wali na oślep.
Dobrze czasem pochwalić, nawet samorządowców. Jest okazja, bo prezydenci miast, na terenie których znajdują się przeznaczone do likwidacji kopalnie, mówią zdecydowanie jednym głosem: to będzie zabójcze dla naszych społeczności lokalnych. I tym razem nie jest to głos obliczony na tani poklask. Mimo że każdy z nich wie, jaki jest stan górnictwa pod zarządem węglowych biurokratycznych molochów. Nie jest to również przyjmowanie roli związków zawodowych, które z oczywistych powodów bronią miejsc pracy, choćby nie było już żadnych powodów do utrzymania zakładów przy życiu. Jednomyślność prezydentów i coraz większej liczby środowisk lokalnych na Śląsku wynika z poczucia, że zamiast koniecznej, owszem, bolesnej, restrukturyzacji, mamy do czynienia z bezmyślnym zabiegiem dobijania polskiego górnictwa. Z bezmyślnym – jeśli założyć, że nie ma w tym wszystkim przemyślanego drugiego dna.
Trudno bowiem nie zadać paru podstawowych pytań.
Dlaczego, po pierwsze, tak poważna operacja nie była konsultowana w pełni przejrzyście z samorządami i związkami zawodowymi? Tak, wiem, że związkowcy potrafią działać irracjonalnie i na oślep. I że nie każda grupa zawodowa ma zdolność przebicia, wysyłając do Warszawy bojówki podpalające opony i blokujące ulice. Tysiące pracowników upadających firm nie istnieją w przestrzeni medialnej, nie dostają dwuletnich odpraw czy innych osłon socjalnych na pożegnanie. I że jak upadnie prasa, to pies z kulawą nogą nie zainteresuje się tym, z czego będą żyć pismaki z „Gościa Niedzielnego”. A jednak warto może było chociaż założyć, że tym razem związki zawodowe mają jakiś pomysł na wyjście z fatalnej sytuacji, w której znalazły się ich kopalnie? Gdy lata temu sektor energetyczny w Niemczech przechodził kryzys, program naprawczy przedstawiły właśnie związki zawodowe. Był na tyle racjonalny i przekonujący dla władz centralnych kraju, że wszystkie kolejne niemieckie rządy trzymały się go jak konstytucji. Dało się. W Polsce na Śląsku takiego wspólnego „rwania włosów z głowy” dla dobra sprawy zabrakło.
Dlaczego, po drugie, niektóre kopalnie można było sprzedać – na przykład Czechom – i po restrukturyzacji przynoszą zyski, a inne muszą zostać natychmiast „wygaszone”? Być może są wśród nich takie, które faktycznie są tylko balastem i sztucznym utrzymywaniem poziomu zatrudnienia. Ale jeśli nagle znajduje się biznesmen, który oferuje kupno trzech „trupów”, z deklaracją, że przywróci je do życia, to pytanie, skąd ten biznesmen nagle się wziął (rząd o nim nie wiedział?), czy i dlaczego banki miałyby udzielić mu kredytu na zakup czegoś, z czego nie można – według rządu – wycisnąć już ani grosza?
Dlaczego, po trzecie, w czasie gdy kilka kopalń ma być poddanych egzekucji, nagle w okolicy Niemcy dostają koncesję na wydobycie…węgla i budowę kopalni?
Mam nadzieję, że na te wszystkie pytania strona rządowa ma racjonalne, precyzyjne i miażdżące argumenty. Tyle że jak dotąd, nie przedstawiła ich w sposób, który mógłby wyciszyć nastroje na Śląsku. I gdy prezydenci miast, samorządowcy, dziennikarze i inne środowiska coraz głośniej zadają rzeczowe pytania – trzeba zasiąść do stołu i zastanowić się, jak uniknąć kwasu, który będzie kosztował nie tylko Ślązaków.
Zdecydowana postawa prezydentów cieszy, bo taka właśnie jest rola liderów lokalnych wspólnot. Nie tylko świeckich, ale również duchownych. Nie można ludziom mówić: przyjmijcie ze spokojem te trudne decyzje, gdy wszystko wskazuje na to, że władza wali na oślep, a decyzje nie są „trudne”, tylko nieracjonalne.