Zaraz po wyjściu z samolotu zapytano go, czy gra w piłkę. Odpowiedział, że nie, na co superior o. Stanisław odpowiedział mu: „To po co tu przyjechałeś?”. Tak z uśmiechem wspomina rozpoczęcie misji w Afryce oblat o. Ludwik Stryczek, pochodzący z Łąki koło Pszczyny.
Mija 25 lat, odkąd wyjechał. Początki były trudne. – Bałem się, nie wiedziałem nic, nie znałem nikogo. I pojechałem. Zazwyczaj było tak, że wyjeżdżały razem 2–3 osoby, a ja wyjechałem sam. Były obawy, jak to będzie, ale wszystko zawierzyłem na modlitwie – wspomina. Po dwóch tygodniach otrzymał już swój sektor w Guider, gdzie miał rozpocząć posługę. Pierwszy raz, kiedy poproszono go o poświęcenie tamtejszego domu, nie wiedział, jak trzeba to zrobić. Z pomocą przyszedł mu śp. o. Czesław: „Święć tak jak w Polsce”.
Bądź z nimi przede mną
Ewangelizację ludności rozpoczyna zazwyczaj od pytania: „Czy wiesz, że Bóg cię kocha?”. Jak mówi, tamtejsi mieszkańcy wierzą, że Bóg jest, ale nie mają świadomości, że jednocześnie ich kocha. Na jednym z terenów, gdzie pracował przez 9 lat, miał do czynienia z ludnością, której za ubrania służyły... tylko liście. Tradycja była tam bardzo mocno zakorzeniona. – Było bardzo dużo przypadków, że ludzie znali cały katechizm, Stary i Nowy Testament. Było też małżeństwo, które zostało dopuszczone do sakramentu chrztu św. Kilka dni przed uroczystością przyszedł małżonek i powiedział: „Nasze serca nie są jeszcze gotowe, aby przyjąć słowo Boże i żyć nim, jeszcze zaczekamy”. Nie odchodzili jednak od Kościoła. Udzielając im w końcu sakramentu, rzeczywiście można było odczuć ich wiarę. To jest niesamowita odpowiedzialność z ich strony. Oni czują, że chrzest to sakrament, którym trzeba żyć – tłumaczy. Najtrudniejszym etapem w posłudze misjonarskiej o. Ludwika była praca w więzieniu. W sypialni więźniów, gdzie był brud i smród, musiał odprawiać Mszę św. W kolejnym, w Tchollire, często więźniowie przychodzili, prosząc o słowa nadziei. – Codziennie przed wyjazdem do tego więzienia modliłem się słowami: „Panie Jezu, bądź tam z tymi więźniami już przede mną”. To, co niewątpliwie jest największą trudnością na misjach, to bezradność. Mimo chęci pomocy, często tamtejsze warunki stawiają bariery nie do pokonania – mówi.
Nadzieja na pokój
Przewagę nad trudami mają te dobre, często zaskakujące momenty. – W grudniu i listopadzie ubiegłego roku do katechumenatu przyjęliśmy aż 553 osoby. To wielkie nawrócenie! – zachwyca się. Ojciec ostatnio dużo czasu poświęcił dzieciom głuchoniemym. Tam nikt nie wierzy, że one mogą nauczyć się pisać i czytać. Jego upór i pracowitość sprawiły, że kilkoro z nich mogło uczyć się w szkole misyjnej. Kiedy pokazały innym, że potrafią podpisać się imieniem i nazwiskiem, było niedowierzanie, ale też i ogromna radość. – Największym podarkiem dla misjonarza jest kogut. Na jednej misji nie było wody. Doglądałem budowy, gdzie powstało 17 studni. Jak ci ludzie się cieszyli! Studnia była dla całej wioski, czyli muzułmanów, pogan i chrześcijan, ale oni wiedzieli, że została wybudowana dzięki księdzu z misji katolickiej. I właśnie dlatego największy kogut był dla księdza – wspomina misjonarz. Zaskakujące w Kamerunie jest święto Bożego Narodzenia. Świętują wszyscy – nie tylko katolicy, ale też muzułmanie, poganie. Zarówno o. Ludwika, jak i innych tamtejszych misjonarzy zastanawia to, że wszyscy w wioskach w tym dniu popołudniowy posiłek jedzą razem, tzn. mężczyźni dzielą się posiłkiem z muzułmanami i poganami. – To ogromna radość, która daje nadzieję na pokój, na współpracę pomiędzy tymi ludźmi – mówi. Być misjonarzem znaczy dla ojca nieść bezinteresowną miłość i dobroć ludziom spotkanym na drodze. Mimo że misjonarzy została tam garstka, widzi, że mają jeszcze wiele do zrobienia.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się