Żałoba nie zawsze trwa rok. Czasem dwa lata, czasem pięć lat, czasem całe życie. A tęsknota nigdy się nie kończy...
Do tej decyzji trzeba dojrzeć, wewnętrznie zgodzić się na taki ruch. No, bo jak to?! Spasować? Czekać na śmierć najbliższej osoby? Ludzie w hospicjum znają ten bunt. Jest normalną reakcją na wiadomość, że trzeba nastawić się na pożegnanie z ukochaną osobą. Złość, gniew, wyparcie. Czasem ten żal jest tak silny, że trzeba znaleźć kogoś, na kim wyładuje się swój ból, kogo oskarży się o zadawanie go. I nieraz pada na pielęgniarkę hospicyjną, lekarkę, wolontariuszkę. A pracownicy hospicjum biorą na siebie te „wyładowania”. Bo rozumieją, że gdzieś trzeba dać im ujście. Za wszelką cenę trzeba chronić przed nimi chorego. – Często idąc do mamy, płakałam – opowiada Beata. – Ale kiedy dochodziłam do drzwi, brałam głęboki wdech, puder na zaryczany nos, uśmiech do lustra i dopiero wchodziłam do pokoju. Mama widziała mnie pogodną i taką powinna widzieć.
Kiedy zbliża się koniec
W hospicjum pracują psycholodzy, na miejscu jest kapelan. – Dla mamy było to niezwykle ważne, że otrzymywała sakramenty, choć w pewnym momencie przestała mówić, więc nie mogła się spowiadać – wspomina Katarzyna. – Był taki moment, kiedy zmęczenie całą sytuacją nie pozwalało mi już normalnie funkcjonować, prowadzić swojego domu, opiekować się nie tylko mamą, ale i własnymi dziećmi. Wtedy panie z hospicjum zaproponowały, że tak wszystko zorganizują, żebym mogła wyjechać z synami na kilkunastodniowy obóz wakacyjny. Codziennie przychodziły do rodziców, zajmowały się mamą, domem, wspierały ojca. Mogłam złapać oddech. Miałam siły na dalsze tygodnie...
Kiedy przychodzi czas na ostatni moment, zwykle lekarze, pielęgniarki hospicyjne są w pobliżu. – Nie wiem, skąd ona to wiedziała, ale na kilka dni wcześniej lekarka delikatnie zwróciła mi uwagę, że zbliża się koniec – mówi Beata. – Nie myliła się... – Pani doktor zauważyła, że stan męża się pogarsza – potwierdza swoją historię pani Danuta. – Dzięki temu byłyśmy bardziej czujne i byłyśmy bliżej niego...
Katarzyna i Beata zostały dokładnie poinstruowane, co robić w momencie odchodzenia matki, gdzie udać się po śmierci, jakie formalności załatwić. – To było bardzo trudne, ale dzięki temu nie błądziłam we mgle – przyznaje Kasia. – Kiedy mama zmarła, natychmiast przyjechała do nas doktor Magda Mańka – opowiada Beata. – Zadbała, żebyśmy z tatą nie pogrążyli się w czarnej rozpaczy, kazała nam coś zjeść, odpocząć. Przyjechał ks. Benedykt, kapelan hospicjum św. Franciszka. Modlił się z nami, potem celebrował Mszę pogrzebową.
Osierocone rodziny często potrzebują czasu, by wrócić z powrotem do hospicjum. Wszystko kojarzy im się tam z najboleśniejszym okresem życia. – Dopiero po kilku miesiącach zadzwoniłam do Renaty – mówi Beata. – A ona powiedziała: „Zastanawiałam się, kiedy zadzwonisz. Wiedziałam, że wrócisz”.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się