Żałoba nie zawsze trwa rok. Czasem dwa lata, czasem pięć lat, czasem całe życie. A tęsknota nigdy się nie kończy...
Wie pani, to takie wredne
W mieszkaniu państwa Łęckich królują stylowe meble, portrety Józefa Piłsudskiego i żywe kwiaty w wazonie. Z oprawionych w ramki fotografii spogląda przystojna męska twarz o klasycznych rysach. – To Łapicki? – Skąd! To mój mąż Mieczysław Łęcki.
Był znanym aktorem. 35 lat spędził na scenie. W domu siadał przy wielkim rzeźbionym biurku, ucząc się setek ról teatralnych. – Poznałyśmy go dwa miesiące przed śmiercią – mówi Renata Dziewior, pielęgniarka z hospicjum św. Franciszka. – Uroczy, cierpliwy starszy pan. Można się było zakochać...
Pani Danuta poznała męża w 1945 roku, gdy jako młody aktor z opolskiego teatru został dokwaterowany do mieszkania jej rodziców. Takie były czasy: uciążliwa gospodarka lokalowa po II wojnie światowej pozwalała na to, by do prywatnych mieszkań w kamienicach, bez zgody właściciela, wprowadzali się obcy ludzie. W tym przypadku dziwaczna polityka okazała się opatrznościowa. Wojna właśnie wyszła tylnymi drzwiami, przepuszczając w progu młodego mężczyznę, o urodzie wywołującej przyspieszone bicie serca. – Wprowadził się do mojego życia i tak już został – uśmiecha się pani Łęcka.
W małżeństwie żyli 62 lata. Kiedy mąż zaczął się źle czuć, rozpoczęła się wędrówka po szpitalach, po lekarzach. Ostateczny wyrok: rak trzustki. – Wie pani, to jest takie wredne, trudne do zdiagnozowania miejsce – mówi pani Danuta. – Kiedy wreszcie odkrywa się prawdę, zwykle jest już za późno... Lekarze robili, co mogli, ale pan Mieczysław niknął w oczach. W końcu poproszono żonę i córkę do gabinetu lekarskiego. „Muszą panie zgłosić się do hospicjum. Same nie dacie rady opiekować się nim...”. – Usłyszeć takie zdanie nie jest łatwo – mówią ludzie z hospicjum. – To zawsze jest szok dla chorego i dla jego bliskich. Im wcześniej jednak podejmiemy decyzję o wyborze hospicjum, tym szybciej mamy szansę uzyskać kompleksową pomoc i odzyskać względną równowagę, potrzebną do dalszej walki o komfort chorego.
Mam zgodzić się na śmierć?!
Takie słowa brzmią jak wyrok śmierci. – Mam przyjaciółkę, która wcześniej straciła rodziców, ale w czasie ich choroby rodzina była pod opieką hospicjum. To było wiele lat przed chorobą mojej mamy – opowiada Beata Skwara. – I ona wtedy opisywała mi, jak wiele zawdzięcza ludziom pracującym w tej instytucji, lekarzom, pielęgniarkom, wolontariuszom. Powiedziała mi: „Wiesz, to są anioły. Byli przy mnie, gdy najbardziej tego potrzebowałam”. I ja o tym pamiętałam. Ale kiedy moja mama sama powiedziała, że już czas na hospicjum, zbuntowałam się. Że jeszcze za wcześnie, że przecież wszystko może się zmienić, być może zdarzy się cud...
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się