Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Ślązak z Brooklynu

Ks. Józef Pieczka-Studziński. Spacerując po Nowym Jorku, można natknąć się na swojsko brzmiącą nazwę: „Father Studzinski Square”. To miejsce jest śladem mało znanej historii naszego rodaka spod Pszczyny.

Był rok 1987. Eugenia Pieczka ze Studzionki napisała list do polskiej parafii pw. św. Stanisława w Nowym Jorku. Poprosiła w nim o informacje na temat swojego wujka ks. Józefa Pieczki-Studzińskiego, który wyjechał do USA 75 lat wcześniej. Był proboszczem w tej polonijnej parafii, która znajduje się na Greenpoincie, czyli dzielnicy Brooklynu. Po Chicago to drugie największe skupisko Polaków w USA. – Nasza babcia była bratową ks. Józefa i miała listy, które on przysłał do rodziny – wspomina Eugenia. – Teściowie wieczorami często o nim rozmawiali – dodaje jej matka Helena Pieczka. Eugenia pamięta też swoją polonistkę ze szkoły, która była w Stanach i opowiadała, że widziała brooklyński skwer noszący imię księdza pochodzącego z niewielkiej Studzionki, leżącej między Pszczyną a Pawłowicami. To zmobilizowało Eugenię do wysłania listu. W odpowiedzi dostała 6 zdjęć skweru poświęconego pamięci wujka. Pod listem podpisał się ks. Pieczka, proboszcz polonijnej parafii, który zbiegiem okoliczności nosił to samo nazwisko i pochodził z sąsiednich Brzeźc. Dzięki korespondencji rodzina Pieczków stopniowo uzupełniała informacje o swoim krewniaku.

Nie lada talent

Józef Pieczka święcenia kapłańskie przyjął w 1911 r. w katedrze na Wawelu, bo należał do zgromadzenia księży misjonarzy św. Wincentego à Paulo, którzy tam mieli seminarium. Wtedy zmienił nazwisko i dołożył do niego drugą część – „Studziński”. Podobno po to, by nie kojarzyło się z wiejskim pochodzeniem. Jednak podczas pracy z Polonią w USA to nazwisko podkreślało jego polskie korzenie. W Stanach pracował duszpastersko m.in. w parafii św. Michała w Derby w stanie Connecticut oraz polonijnym Kolegium św. Jan Kantego w Erie, gdzie troszczył się o rozwój duchowy i intelektualny wychowanków. W kolegium zasłynął jako człowiek potrafiący zadbać o ekonomiczne bezpieczeństwo uczelni. Ten talent bardzo mu się przydał w 1935 r., kiedy został proboszczem parafii św. Stanisława w Brooklynie. Po wybudowaniu szkoły w 1929 r. parafia była zadłużona na 350 tys. dolarów! Były to lata wielkiego kryzysu i trzeba było nie lada pomysłów, aby wyjść z takich tarapatów. Ks. Studziński spłacił wszystko do 1946 r. i jeszcze zdążył wybudować klasztor dla sióstr zakonnych. Ludzie cenili go przede wszystkim za to, że był dla nich prawdziwą ostoją, i to nie tylko dla Polaków. Pomagał rozwiązywać problemy materialne i duchowe. Zorganizował m.in. kurs kroju i szycia dla bezrobotnych kobiet, żeby poradziły sobie w życiu i znalazły pracę. Podobno uruchomił w parafii bingo, czyli loterię, z której dochód pomógł spłacić długi. Ludzie lgnęli do parafii św. Stanisława, która była znana nie tylko Polakom z Greenpointu, ale także innym mieszańcom wielonarodowościowego miasta. Wiedzieli, że tam znajdą pomoc. – Potrafił ogłosić tygodniowe rekolekcje i modlić się, żeby ludzi uspokoić – mówi Józef Wydra, autor książki o ks. Studzińskim, wydanej w tym roku z okazji 60. rocznicy jego śmierci. Do jej powstania przyczyniła się rodzina, która m.in. chętnie udostępniła pamiątkowe zdjęcia, listy i fragmenty kazań „wujka z Ameryki”. Ze szczególnym przejęciem oczekiwał na książkę Jan Pieczka, bratanek ks. Józefa i mąż Heleny. Często zastanawiał się, czy doczeka jej wydania. J. Wydra wręczył mu pierwszy wydrukowany egzemplarz. Radość pana Jana była ogromna. Zdążył przeczytać książkę, jednak zmarł tuż przed jej uroczystą prezentacją, która odbyła się w marcu w kościele parafialnym w Studzionce.

Precz z gruchotami

Rodzina przypomina, że gdy „wujek z Ameryki” przyjeżdżał do Studzionki, to dla nich było święto tak duże, jak odpust parafialny. – Był wesoły, nigdy się nie użalał i wszystko przyjmował z żartem – mówi pani Helena. Do Polski przyjeżdżał co 12 lat. Podróż zabierała mu bardzo dużo czasu, bo panicznie bał się latać „gruchotami”, jak nazywał samoloty. Ocean przemierzał statkami. Gdy ks. Józef był w domu rodzinnym w 1936 r., już wtedy przeczuwał, że zbliża się wojenna zawierucha. Jednemu z bratanków zostawił poświęcony medalik i kazał mu go zawsze nosić. Ten miał go przy sobie przez całą wojnę i był przekonany, że dzięki niemu przeżył. Ostatni raz był w Polsce w roku 1948. Podczas spotkań rodzinnych nigdy nie chwalił się swoimi sukcesami w pracy duszpasterskiej. – Gdyby po jego śmierci nie przyszły gazety i informacje o nim, nie wiedzielibyśmy, jak wiele dobra tam uczynił – zaznacza pani Helena. Podkreśla, że w posłudze zawsze były mu najbliższe Polska i Polonia. Jak podaje J. Wydra, ks. Studziński uczył dzieci i dorosłych patriotyzmu. Dbał o ich polszczyznę i nieraz sam prowadził lekcje polskiego. Wyjaśniał polityczne zawiłości związane z sytuacją Polski. Wielki nacisk kładł na życie duchowe, dlatego zapraszał parafian na nabożeństwa, nowenny dni skupienia. Mimo długów parafii, chętnie pomagał polskim emigrantom. Zaraz po wojnie proboszcz z jednej z warszawskich parafii, który był jego kolegą ze studiów, przybył do USA, aby zbierać pieniądze na remont kościoła. Ks. Józef przyjął go i zapewnił mu mieszkanie. Po wojnie organizował pomoc dla Kościoła w Polsce i ludzi, bo znał ich sytuację. Do kościoła w rodzinnej Studzionce zafundował witraż. W tych czasach często listy z USA nie docierały do rodziny. Ks. Studziński zmarł w 1954 roku.

Śląski ślad w Brooklynie

W 1963 r., z inicjatywy amerykańskich weteranów II wojny światowej, jeden ze skwerów w Brooklynie nazwano imieniem ks. Józefa Studzińskiego i postawiono tam pomnik z tablicą pamiątkową. Gdy USA włączyły się do wojny, ks. Studziński założył parafialną grupę dziecięcą „Crusaders” (Krzyżowcy). Dzieci pisały do żołnierzy listy z życzeniami świątecznymi i wysyłały im opłatki. Nigdy tego nie zapomnieli. Dostawali też na front tygodnik parafialny „Patron”, który polski proboszcz zaczął wydawać w 1941 r. Czytali go nie tylko Polacy. Ks. Studziński zorganizował też akcję honorowego oddawania krwi dla rannych żołnierzy. Wzięło w niej udział 120 osób, łącznie z ks. Józefem. Od samego początku wojny organizował zbiórkę darów i wysyłał paczki z odzieżą, lekarstwami i jedzeniem dla uchodźców i jeńców z terenów Polski. Skwer poświęcony ks. Studzińskiemu odwiedziła 2 lata temu Otylia Trojanowska ze Studzionki, „Ślązaczka Roku 2009”, która ze „Śląską Czelodką”, finalistami konkursu „Po naszymu, czyli po śląsku”, odwiedziła polonijną parafię na Greenpoincie. Do USA zaprosił ich śląski proboszcz z Teksasu ks. Franciszek Kurzaj. Pani Otylia przy pomniku zostawiła biało-czerwony wianek. Mieszkańcy tej dzielnicy Nowego Jorku ciągle o pamiętają o ks. Studzińskim, o czym świadczyła znaleziona tam wiązanka świeżych kwiatów. Niestety, okazało się, że tablicę pamiątkową zniszczyli – tak, jak i inne w okolicy – jacyś miejscowi wandale. Nowa ma być zainstalowana jeszcze tej wiosny. Ma zadbać o to grupa amerykańskich weteranów II wojny światowej.•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy