Rosomak SA - to będzie nowa nazwa Wojskowych Zakładów Mechanicznych, producenta kołowych transporterów opancerzonych.
Słynne rosomaki to sprzęt, którym najchętniej chwali się dziś polska armia. Dzięki sprawdzianowi w Afganistanie są dziś zaliczane do najlepszego tego typu sprzętu na świecie. A powstają na Śląsku, w Siemianowicach.
Generałowie, konstruktorzy, prezesi firm zbrojeniowych z całej Polski zjechali 17 marca właśnie do Siemianowic Śląskich na konferencję „Uzbrojenie polskiej armii źródłem sukcesu polskiego przemysłu”. Znajdujące się tu Wojskowe Zakłady Mechaniczne to dziś symbol sukcesu, jaki może odnieść przemysł zbrojeniowy. Podupadający zakład, który zajmował się wcześniej głównie remontami dla wojska, 9 lat temu niespodziewanie wygrał przetarg na produkcję kołowego transportera opancerzonego (w skrócie KTO) dla polskiej armii. WZM rozwinęły się i zatrudniły dodatkowych pracowników (dziś jest ich 460). Na razie wyprodukowały ponad 570 tych pojazdów. – Jesteśmy dopiero w połowie realizacji programu rosomaka. Zakład ma zapewnioną pracę w perspektywie 10 lat. W dodatku otwiera się teraz szansa na eksport – powiedział w poniedziałek w Siemianowicach Tomasz Siemoniak, Minister Obrony Narodowej.
Tu powstaje osiem transporterów miesięcznie Przemysław Kucharczak /GN Charoszyj cjel?
Pracownicy WZM oprowadzili dziennikarzy po swoim zakładzie. – W ciągu miesiąca produkujemy 8 rosomaków. Moglibyśmy łatwo zwiększyć produkcję do 16 miesięcznie, a jeśli by dostawić drugą halę, to do 32 rosomaków miesięcznie – tłumaczyli.
Dlaczego w WZM mówią o ewentualnym zwiększeniu produkcji? Większe zdolności do produkcji zawsze warto mieć, zwłaszcza kiedy Rosja prowadzi agresywne działania wobec swoich sąsiadów... Przede wszystkim jednak firma ma nadzieję na eksport, bo siemianowicki rosomak, produkowany na fińskiej licencji, doskonale sprawdził się w Afganistanie. Chwalili go żołnierze amerykańscy i inni sojusznicy z NATO, a talibowie nazywali „zielonym smokiem”.
Rosomak w trakcie produkcji Przemysław Kucharczak /GN Oczywiście to, co sprawdza się w wojnie z partyzantami, niekoniecznie musi okazać się równie skuteczne w starciu z regularnym wojskiem państwa takiego jak Rosja. Kiedy rosyjscy oficerowie przed kilku laty po raz pierwszy zobaczyli rosomaka na targach w Kielcach, półżartem mówili do Polaków: „Charoszyj cjel!”. Chodziło im być może o to, że rosomak ma dosyć wysoką sylwetkę. Dopóki jednak wady i zalety takiego sprzętu nie zostaną wypróbowane na prawdziwej wojnie, dopóty nie wiadomo, ile naprawdę jest wart. Dziś pewne jest tylko to, że na misjach takich jak w Afganistanie rosomak sprawdza się doskonale, co zwiększa jego szanse na eksport.
Przestrzelony bak
Pracownicy WZM pokazali dziennikarzom także nowy symulator typu Tasznik. Odtwarza on warunki z wieży rosomaka i służy do szkolenia jego dowódcy i działonowego. "Wieża" symulatora mocno kołysze się na siłownikach, jeśli kierowca, szkolący się obok na sprzężonym z Tasznikiem symulatorze typu Jaskier, ostro zakręci albo wjedzie do dziury. A trzeba przy tym jeszcze mieć oczy dookoła głowy, obsługiwać dalmierz laserowy, strzelać z szybkostrzelnej armaty 30 mm i karabinu maszynowego. A do tego instruktor siedzący na zewnątrz przed monitorami dokłada różnych trudności. – Możemy symulować niesprawności. Od przebitej opony po przegrzanie silnika – mówi Tomasz Nikisz z WZM. A jeden z instruktorów już klika myszą, dokładając trudności kierowcy symulatora: – O, zasymulujemy teraz na przykład przestrzelony bak. W rosomaku są dwa zbiorniki paliwa, więc kierowca powinien teraz przełączyć na ten drugi... My robimy tutaj żołnierzom tylko podstawowe, sześciodniowe szkolenie, ale na tych symulatorach wojsko mogłoby też o wiele taniej, niż na poligonie, ćwiczyć jazdę w kolumnie czy taktykę, np. radzenie sobie z zasadzkami na drodze – tłumaczy.
Tak się dokłada trudności kierowcy w symulatorze rosomaka Przemysław Kucharczak /GN