Plac pod budowę kaplicy w Trudovskoye w Donbasie, gdzie w 1945 roku niewolniczo pracowali wywiezieni do Związku Sowieckiego Ślązacy, poświęcili 28 września arcybiskup katowicki Wiktor Skworc i biskup zaporoski Marian Buczek.
(...)
W cerkwi urządzono magazyn a teren ogrodzono i włączono do obozu. „Babuszki” nadal co niedzielę przychodziły pod płot w pobliże cerkwi, modląc się i żegnając krzyżem prawosławnym, szeptając „Hospodij pomiłuj”. Dary w postaci placków kukurydzianych „Babuszki” przetykały nam przez płot, narażając się na wyzwiska i groźby automatami.
W czasie pracy na kopalni przy malowaniu – bieleniu wysokiego pomieszczenia (hali) maszyny wyciągowej uległem wypadkowi. Niosąc po drabinie wiadro na pomost spadłem z drabiny z wysokości około 4 metrów na plecy i prawy bok kalecząc się i tracąc przytomność.
(...)
Sprzedałem moją marynarkę (z dobrego materiału, po starszym bracie) to znaczy zhandlowałem ją za konserwę mięsną – 1 kg amerykańską i za używaną kufajkę. Z moich kalesonów obciąłem nogawki uzyskując spodenki i dwie torby z nogawek, zadrutowane od dołu. Torby potrzebne były w kołchozie, gdzie znowu pracowałem, do schowania lub przemycenia czegokolwiek do jedzenia. Miałem także miejsce stałe to jest mieszkanie matki z córką – nauczycielką , które odwiedzałem przy każdej nadarzającej się sytuacji i gdzie zawsze dostawałem chleb.
W obozie dochodziło coraz częściej do tragicznych wydarzeń:
- Zmarł nagle najmłodszy członek załogi obozowej – tydzień po śmierci jego ojca, który bardzo dbał o niego, chcąc go utrzymać przy życiu (miał 14 lat).
- Chorzy wpadali do dołu z fekaliami i tam ginęli.
- Po obozie chodzili ludzie to śpiewając, to modląc się głośno z pomieszania zmysłów.
- Na postoju, blisko lasu, w czasie powrotu z kołchozu, powiesiło się w ciągu tygodnia kilku ludzi, mimo, iż nie byli chorzy i normalnie pracowali.
- W kopalni górnicy nasi ulegali coraz częściej ciężkim wypadkom na skutek braku sił, z wycieńczenia i małego stopnia bezpieczeństwa pracy – było kilka wypadków śmiertelnych.
- Ludzie chodzili z otwartymi ranami – brak było opatrunków.
(...)
Myślę, że chyba też byłem za młody i za mało doświadczony aby się tak bardzo naszym losem przejmować jak to widziałem u starszych w większości ojców rodzin o których ciągle myśleli i wspominali – słowem nie zdawałem sobie w pełni sprawy z niebezpieczeństwa w jakim znajdowaliśmy się – to chyba pomogło mi przeżyć.
Gdy zmarł nagle, po przyjściu z pracy w kopalni, nasz najzdrowszy dotąd, silny i zawsze dobrej myśli, kolega z naszej miejscowości zwątpiłem i chyba pojąłem, że i moje dni są może policzone. Poszedłem na ubocze pod płot, płakałem i prosiłem Boga o ratunek.
(...)
Z naszej grupy 20, powróciło do domu 8.
(...)
Po wjeździe do Polski na stacji Wincenty pobiegł z kolegami na niedaleką plebanię po żywność. W tym czasie pociąg z transportem odjechał. Ślązaków patrol wojska zabrał więc do Lublina:
Nie wierzono w naszą wersję powrotu z obozu dla internowanych w Rosji. Posądzano nas o ucieczkę z obozu jenieckiego, drwiono z naszego akcentu. Zwątpiliśmy w nasz powrót do domu
(...)
Po przekazaniu ich do Katowic:
Nazajutrz przyprowadzono nas do tego oficera, który przeprowadził z nami długą rozmowę, wypytywał o szczegóły, prosząc o szczere odpowiedzi. Wskazał na zapiski leżące na biurku, które towarzyszyły nam przez całą drogę od Lublina i powiedział „bzdura”!, oraz ze śląskim akcentem „Chłopcy ja wam wierzę – pojedziecie do domu!” i podał nam rękę. Zjedliśmy jeszcze obiad w stołówce i poszli na portiernię gdzie wręczono nam bezpłatne bilety „dla repatriantów” wpisując miejscowość docelową. Na dworcu pożegnałem się z kolegą jadącym do Raciborza, podziękowaliśmy sobie „za wszystko”. Do domu przybyłem dnia 8 XII 1945 roku wieczorem. Koledzy obozowi, którzy przybyli do domu o kilka dni wcześniej, opowiedzieli mojej rodzinie o naszym odłączeniu się od transportu, jednak nikt w to tak naprawdę nie uwierzył wszak tylu tam pozostało. Radość była tym większa, gdy stanąłem na progu naszego mieszkania. Powitanie było bardzo serdeczne. Matka składała ręce do modlitwy, siostra i brat chcieli się jak najwięcej dowiedzieć o tym co było. Ja pragnąłem tylko jednego: zrzucić nareszcie moje brudne i podarte łachmany, wykąpać się, ubrać w jakąś czystszą bieliznę, opatrzyć czymkolwiek moje owrzodzone nogi, położyć się do łóżka i zasnąć, wiedząc, że mi już nic nie grozi, że skończył się ten koszmar. Teraz dopiero odprężony organizm ujawnił te wszystkie zaniedbania, domagał się stabilizacji. Leżałem w łóżku z dość dużą gorączką, jątrzyły się miejsca owrzodzone na nogach, bolało pod pachą, gdzie dojrzewał wrzód. Byłem opuchnięty na całym ciele (woda), bolały plecy, ręce, bolało mnie wszystko i wszędzie - zadawałem sobie pytanie, dlaczego tego wcześniej nie odczuwałem?
(...)
Spotkałem także późniejszą żonę i teściową – obiecałem wszystkim, że ich odwiedzę i opowiem co wiem. Zameldowałem się w Urzędzie Gminnym i otrzymałem zaświadczenie z wpisem „powrócił z obozu pracy”. Takie krótkie i urzędowe stwierdzenia a ile o tym obozie pracy można by było napisać.
(...)
Przyczyną mojego aresztowania i wysłania do w/w obozu była praca w Urzędzie Gminnym 1944-1945 r., gdzie skierowany zostałem przez Urząd Zatrudnienia w ramach tzw. Landjahr w oparciu o dobrą opinię kierownika szkoły podstawowej. W obozie przebywałem mając 15-16 lat. Powyższe wspomnienia pisałem w latach 1995-1996 a więc po upływie 50-ciu lat od „Tragedii Śląskiej 1945 roku”.
Wincenty Zaręba