II Synod Archidiecezji Katowickiej. Dlaczego wielkie ucho można porównać do obrad synodu, wyjaśnia ks. dr Grzegorz Strzelczyk w rozmowie z ks. Pawłem Łazarskim.
Ks. Paweł Łazarski: Na jakim etapie są przygotowania do synodu?
Ks. Grzegorz Strzelczyk: – Synod jest tuż przed otwarciem. Oznacza to bardzo intensywną pracę. Jesteśmy po wstępnym rozeznaniu tematów, które powinny być priorytetowe. Dokonaliśmy podziału na komisje, które są trzonem obrad, oraz wyboru ich przewodniczących, co zatwierdził abp Wiktor Skworc.
Teraz trwa obsadzanie komisji, czyli wybór tych, którzy będą w nich pracowali. Przewodniczący typują kandydatów do swoich zespołów. Mają to być osoby głęboko wierzące i oddane Kościołowi, mające czas do poświęcenia i specyficzną wiedzę, potrzebną w danej komisji. Połączenie tych elementów i znalezienie takiego człowieka to niełatwa sprawa. Dochodzi do tego jeszcze zdolność do pracy w grupie. Aż tak wielkie wymagania stawiamy członkom komisji.
Jakie tematy zostaną poruszone?
– Z opracowanych ankiet wyszły cztery najważniejsze: stan kleru, stan szeroko pojętego uczestnictwa świeckich w Kościele, formacja do prezbiteratu, duszpasterstwo młodzieży. Zaraz potem katechizacja parafialna i szkolna.
Po co nam synod?
– To jest pytanie zadawane od początku. Wyczuwam w nim trochę przestrachu, że robimy coś tylko po to, żeby zaspokoić czyjeś ambicje, np. arcybiskupa. Ta obawa bierze się stąd, że wszyscy pracują i mają co robić. Nikt z radością nie przyjmuje dodatkowej pracy. Z drugiej strony – mało kto pamięta I Synod Diecezji Katowickiej i potencjał, jaki drzemie w tym narzędziu. Na tyle, na ile rozumiem intencje arcybiskupa Wiktora Skworca, ma to być przede wszystkim próba rzeczywistego przyjrzenia się momentowi dziejów, w jakim jesteśmy w naszym katowickim Kościele.
Na czym to ma polegać?
– Kościół stoi wobec pewnych wyzwań. Najpierw trzeba się zapytać, z czym i wobec czego stoimy. Czyli mamy zastanowić się, co my jesteśmy w stanie powiedzieć o stanie naszego Kościoła. Samo to przyglądanie się jest momentem formacyjnym. Bo jeśli chcę się przyglądać, to muszę odnieść to, co widzę, do pewnego obrazu idealnego, jakim jest Ciało Chrystusa – czyli Kościół – w planie Bożym. Badając siebie, odnosząc to do Ewangelii, automatycznie dokonujemy też pewnej reformy własnego myślenia o Kościele. Proces formacyjny dokonuje się wewnątrz prac synodalnych, bo każdy zada sobie pytanie, jak być powinno. A jest to pytanie w istocie o eklezjologię, a więc o pewien obraz Kościoła przez Boga zamierzony. Jak już uświadomimy sobie, gdzie jesteśmy, jakie mamy zasoby i wobec czego stoimy, w końcu trzeba się będzie zapytać o to, co zrobić, aby było w naszym Kościele tak, jak powinno być. W zmieniającym się szybko świecie nie ma co planować na 50 lat do przodu, ale na 15 lat można.
Synod potrwa maksymalnie cztery lata. Czy nie okaże się na koniec, że już nie jest aktualny, że jego wnioski już nie pasują do zmieniającego się świata?
– Gdybyśmy teraz ustalili pewne sprawy, wyciągali wnioski, a ogłaszali je dopiero za cztery lata, to być może tak by było. Jednak proces tworzenia ustaleń synodalnych i ich ostatecznej formy jest związany z końcową fazą synodu. Te pierwsze 2–3 lata pracy to rozeznawanie. To patrzenie na narzędzia i zastanowienie się nad ogólną samoświadomością w kierunku rozwiązań. A propozycje rozwiązań pojawiają się już w połowie synodu, natomiast ostateczne decyzje zapadają pod sam koniec. W synodzie chodzi o to, by zacząć realizować pewną spójną wizję priorytetów duszpasterstwa w archidiecezji. Nazwać sobie rzeczy, w które inwestujemy bardzo duże siły, i te, w które może inwestujemy mniej sił, bo są mniej kluczowe dla tego momentu Kościoła, w którym żyjemy. To rozeznanie, co jest ważne na ten moment, jest jednym z głównych zadań synodu. A przy okazji możemy sobie porozmawiać z miłością o Kościele.
Co to znaczy: „porozmawiać z miłością o Kościele”?
– Główny sposób rozmawiania o Kościele to marudzenie. Kiedy jeżdżę komunikacją publiczną, z radością wielką przysłuchuję się rozmowom Ślązaków, którzy – według wielkiego prawdopodobieństwa – są członkami naszej archidiecezji. Niekoniecznie rozmawiają o Kościele z miłością. Nie mają gdzie o nim rozmawiać. Synod jest takim momentem, żeby ten lament wypowiedzieć wewnątrz Kościoła. Potrzeba tylko, żeby tam były uszy gotowe do słuchania nawet wtedy, gdy to, czego będzie się słuchać, nie będzie przyjemne. Synod ma być wielgachnym uchem Kościoła.
Ludzie tacy jak ci z tramwaju będą chcieli rozmawiać o Kościele podczas synodu? Czy nie skończy się tylko na zaangażowaniu w jego obrady tej elity, która i tak działa już w grupach parafialnych?
– Wydaje mi się, że będą chcieli. Pytanie tylko, czy – po pierwsze – uda nam się stworzyć odpowiednie do tego narzędzia, po drugie – czy uda nam się przekonać ludzi, że jak coś powiedzą, to z tego coś będzie. Ślązak, jeśli nie jest przekonany, że wykonanie jakiejś pracy przyniesie efekty, to tej pracy po prostu nie wykonuje. Obawiam się, że tak samo będzie przy rozmowie o stanie Kościoła. Jeśli uda nam się pokazać wiarygodny projekt, który zapewni, że te wszystkie rozmowy mają sens i może z nich coś wyniknąć, to myślę, że na tę rozmowę mamy szansę.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się