Po co na misjach potrzebne są świnki morskie – opowiada ks. Pawłowi Łazarskiemu śląska świecka misjonarka Magdalena Tlatlik.
Ks. Paweł Łazarski: Gdy spotkaliśmy się 4 lata temu na rekolekcjach oazowych, planowałaś już wyjazd na misje?
Magdalena Tlatlik: – Studiowałam wtedy w Cieszynie etnologię, aby poznać Afrykę. O misjach myślałam od gimnazjum. Byłam w Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym. Jednak w Cieszynie mój kierownik duchowy, franciszkanin, przez trzy lata powtarzał: „Skończ studia i ucz się języka”.
Mieszkałam u cieszyńskich boromeuszek i one szukały mi miejsca w Zambii. Jednak, choć brzmiało to wtedy niewiarygodnie, boromeuszka z Zambii mówiła to samo: „Ucz się języka”. Na oazie podczas dnia wspólnoty mówiłam świadectwo, w którym padły słowa o podjęciu decyzji wyjazdu na misje.
Ale studia skończyłaś...
– Dokończyłam w Cieszynie, a potem dalej studiowałam w Krakowie, też etnologię. To miasto wybrałam także z powodu misji, bo jest tam duży salezjański ośrodek misyjny. Współpraca, którą tam podjęłam, pokazała mi, że dużo mogę zrobić w Polsce i wcale nie muszę jechać na misje. To było dobre dla mnie, dla mojej formacji wewnętrznej i oczyszczenia motywacji. Dopiero po roku napisałam, że jestem gotowa do wyjazdu, i najlepiej do Afryki.
I wylądowałaś w Peru!
– Misje to nie biuro podróży! Ten wcześniejszy rok współpracy z salezjanami pomógł mi wszystko poukładać. Przepracowałam moje motywacje i okazało się, że nie muszę jechać do Afryki – choć wcześniej bardzo chciałam – ale tam, gdzie jest potrzeba, aby mówić o Panu Jezusie.
Propozycja przyszła z San Lorenzo.
– Tak. To parafia salezjańska w północnej części Peru, w dorzeczu Amazonki. Wyjechałam w lipcu 2011 r. Droga do San Lorenzo z Limy to 36 godzin autobusem, a potem 2 dni łódką. W parafii liczącej 200 wiosek jest tylko dwóch księży. Prosili o pomoc świeckich w prowadzeniu zajęć pozaszkolnych w świetlicach salezjańskich. Oprócz tego pomagaliśmy w parafii we wszystkim oprócz odprawiania Mszy św. Z koleżanką prowadziłyśmy celebracje słowa Bożego wtedy, gdy księża jeździli do pozostałych wiosek, aby odprawić Eucharystię. Opiekowałyśmy się grupami ministrantek i młodzieżą. Przygotowywałam Peruwiańczyków do przyjęcia sakramentów. Zaczęłam też z konieczności uczyć w szkole języka angielskiego. Tam zobaczyłam, że dziewczyny mają mniej praw – w klasie było tylko 5 dziewczyn i 25 chłopców.
Nie zniechęciłaś się do misji?
– Większość czasu spędziłam w największej wiosce w San Lorenzo. Jednak przez cały Adwent razem z koleżanką byłyśmy w takiej wiosce, gdzie nie było księdza. Prowadziłyśmy celebracje słowa Bożego i przygotowanie do przyjęcia sakramentów. Po miesiącu przypłynął ksiądz, który udzielił sakramentów, a nas zabrał do San Lorenzo. Wtedy poczułam, że chcę to dalej robić! Dostrzegłam efekty tej naszej miesięcznej pracy. Świecki misjonarz też jest potrzebny i może coś zrobić!
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się