W Chingombe, w jednym z najdzikszych zakątków Zambii, pracuje ks. Piotr Kołcz rodem z Tychów.
Choć Zambia bywa w niektórych miejscach nowoczesnym krajem, misjonarz ze Śląska trafił na placówkę w buszu, do doliny odciętej od cywilizacji przez strome góry Muchinga. Mieszkańcom ciężko tam wyżyć z ich poletek. Bo jak tu przewieźć przez góry płody rolne na sprzedaż? Poza tym Chingombe to matecznik muchy tse-tse.
Śpiączka przenoszona przez te insekty szybko zabija zwierzęta pociągowe. Więc choć ziemia jest tam bardzo żyzna, trzeba uprawiać ją motyką. Nawet psy, przywiezione do tej doliny, szybko zdychają pokąsane przez muchy. – Tse-tse wyglądają jak nasze muchy końskie. Latają chmarą, gonią nas na przykład, gdy jeździmy do naszych stacji misyjnych na rowerach. Nieraz nam wtedy siadają na plecach – wyjaśnia pogodnie ks. Piotr Kołcz. – Ale niekoniecznie od razu gryzą, czasem tylko korzystają z podwózki. Bo taka mucha tse-tse przelatuje w ciągu życia najwyżej 500 m od miejsca, gdzie przyszła na świat. Zresztą, nawet jak ugryzie, to człowiek ma jakąś naturalną odporność, jeden mniejszą, drugi większą – uspokaja misjonarz. Z ks. Kołczem rozmawiamy przed Niedzielą Misyjną, bo jest na urlopie w Polsce. Do Zambii wyjechał 10 lat temu. Przedtem przez 8 lat pracował w śląskich parafiach. Z początku nie myślał o misjach, bo sądził, że trudno mu będzie nauczyć się nowego języka. Twierdzi, że brakowało mu też odwagi do pójścia w nieznane. W czasie rekolekcji ignacjańskich zaczął jednak rozeznawać, że taki wyjazd może być wolą Pana Boga, wezwanie do wyruszenia w nim narastało. „Może mi się wydaje?” – pomyślał i wrócił do domu. Tam natknął się na list biskupa zachęcający do wyjazdu na misje. Potraktował to jako potwierdzenie. Pojechał. Nie jest łatwo dotrzeć do jego placówki. Kiedy jechał do Chingombe po raz pierwszy, na stromych podjazdach, a zwłaszcza zjazdach, czuł strach. Wkrótce go przełamał. Wozi jednak ze sobą narzędzia i pomocników, żeby w razie potrzeby naprawić rozmytą drogę albo usunąć zagradzające ją powalone drzewa. Zanim ks. Piotr dobrze nauczył się używanego tam języka cibemba, czasem myliły mu się słowa. – Przed Mszą św. dwie dziewczyny przygotowywały czytania. Zapytałem je – jak mi się zdawało – czy już potrafią czytać. Ale patrzę, jakieś takie obrażone miny mają. Okazało się, że je pytałem, czy potrafią się myć – śmieje się. Problemy? Są, jak wszędzie. Choćby z szamanami, którzy czasem oskarżają jednego z mieszkańców wioski o czary. Napiętnowany nieraz ucieka do misjonarzy po pomoc. Jeśli to osoba silna psychicznie, księżom czasem udaje się ją wesprzeć na tyle, że staje na nogi. Wielu z tych niewinnych ludzi przeżywa jednak niewyobrażalny stres, który z czasem prowadzi ich nawet do śmierci. – Szaman potrafi obserwować. Wybiera na ofiarę tego, kto w wiosce jest nielubiany – ocenia ks. Kołcz. Misjonarze są potrzebni w Zambii właśnie w takich najdzikszych miejscach – biedni tubylcy nie byliby tam w stanie utrzymać księży. A misjonarze mogą zawsze liczyć na wsparcie swoich rodaków. Ks. Piotra fascynuje radość, z jaką jego czarnoskórzy parafianie przeżywają Msze święte. Grają na nich na swoich bębnach, na gitarach zrobionych z puszek po oleju z dorobionym gryfem, na basach z kawałka pnia obciągniętego skórą, ze sznurkami zamiast zwykłych strun. W ogóle w ich podejściu do życia jest wiele radości. Według ks. Piotra, są dziedziny, w których Polacy mogliby się od nich czegoś nauczyć. – Choćby tego, że nie trzeba być bogatym, żeby mieć dużo dzieci. No i że nawet w uboższych warunkach da się normalnie i szczęśliwie żyć – mówi. Na misjach przebywa 19 księży diecezjalnych oraz kilkadziesiąt sióstr, braci i ojców zakonnych rodem z archidiecezji katowickiej.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się