Święcenia diakonatu w archidiecezji. – Mówi się, że 33 lata to wiek chrystusowy – uśmiecha się Tomasz. – Ja wtedy umarłem dla świata.
Przy ambonie staje młody ksiądz ubrany w dziwne szaty liturgiczne. Zamiast ornatu nosi dalmatykę – krótką szatę rozciętą po obu bokach – a stułę ma opartą na jednym ramieniu. To diakon. Powołany do szczególnej misji w Kościele: ma być tym, który służy. Jak Chrystus. Diakonat stanowi pierwszy stopień święceń kapłańskich. Następne to święcenia prezbiteratu i sakra biskupia. Skąd w Kościele wzięli się diakoni? Z nadmiaru pracy i obowiązków apostołów, które utrudniały im owocne głoszenie słowa Bożego. I w Kościele starożytnym doba miała przecież tylko 24 godziny. Dzieje Apostolskie szczegółowo przedstawiają moment ustanowienia urzędu diakona. Wybrano więc spośród uczniów „siedmiu mężów cieszących się dobrą sławą, pełnych Ducha i mądrości” (por. Dz 6,1 nn). Przedstawiono ich apostołom, „którzy modląc się, włożyli na nich ręce”. A potem, z mocą i asystą Ducha Świętego, ruszyli służyć Kościołowi, troszcząc się o najbardziej podstawowe potrzeby chrześcijan, a więc nie tylko o to, czy mają pełne żołądki, ale czy mają zapewniony dostęp do słowa Bożego i Eucharystii. Ojcowie Kościoła, opisując zadania diakonów, podkreślali, że należały do nich pomoc w łamaniu chleba i udzielanie go nieobecnym w zgromadzeniu, zwłaszcza cho rym.
Matka się modliła
Sobór Watykański II przypomniał, że diakoni są uczestnikami posłannictwa i łaski Najwyższego Kapłana, czyli Chrystusa. Zestaw zadań, jakie podejmują, jest bogaty. Podczas Mszy usługują celebransowi, czytają Ewangelię, czasem głoszą homilię, rozdzielają Komunię św. Mogą wystawiać Najświętszy Sakrament, błogosławić Nim, udzielać chrztu, asystować przy zawieraniu małżeństw, nosić Komunię do chorych, przewodniczyć obrzędom pogrzebu. Najważniejszą zaś posługą jest: w imieniu Kościoła spełniać dzieła miłosierdzia, czyli służyć i pomagać chorym i ubogim. 26 lutego w archidiecezji katowickiej miały miejsce święcenia diakonatu. Odbyły się równolegle w dwóch parafiach: św. Antoniego w Chorzowie i św. Michała w Skrzyszowie. Diakoni przygotowywali się do tego dnia przez 5 lat nauki i formacji seminaryjnej. W ostatnim tygodniu przed przyjęciem święceń odbyli rekolekcje. Wiele osób modliło się za nich. – Wiemy, że wielu ludzi się za nas modli. Ale mamy też pewność wstawiennictwa całego nieba, a przede wszystkim patronki naszego rocznika: bł. Matki Teresy z Kalkuty – mówi diakon Michał Makowski z Chorzowa. Diakoni utrzymują z nią dobre relacje. Od teraz ich patronka orędować będzie w bliskiej sobie przestrzeni posługi. Realizowanie miłosierdzia wśród potrzebujących to przecież jej charyzmat. Błogosławiona często podkreślała także podobieństwo pracy sióstr miłosierdzia do posługi kapłańskiej. Nawet habity mają podobne do sutanny. Matka Teresa twierdziła, że siostry, jak księża, dotykają złamanego Ciała Chrystusa w ludziach najuboższych. Diakoni odwiedzają siostry w katowickiej wspólnocie. Pomagają w ich trudnej pracy.
Z torbą listonosza
W drodze do diakonatu zadziwia różnorodność losów, zadziwiają kręte ścieżki, po jakich szli kandydaci do święceń. – Mam 37 lat – mówi diakon Tomasz Rowiński z Wodzisławia Śl. – Przed pójściem do seminarium skończyłem studia, pracowałem cztery lata w policji, a potem przez 10 lat byłem listonoszem. O kapłaństwie myślałem może w szkole podstawowej. Potem już nie bardzo. Jednak praca listonosza, kontakt z ludźmi, a spotykałem codziennie około 2000 osób, okazała się kamieniem milowym na drodze do powołania. Z Panem Bogiem nigdy nie zerwał. Praca zawodowa pogłębiała tylko ten kontakt. Tomasz twierdzi, że liczne spotkania z ludźmi były motorem apostolatu, dawały możliwość ewangelizacji i osobistej przemiany. Bo jak o miłości Boga miałby świadczyć burkliwy i opryskliwy listonosz? A ludzie byli różni. Czasem dobre relacje z nimi wymagały heroicznego przekraczania siebie, zmęczenia czy zdenerwowania. – Myśl o kapłaństwie powoli kiełkowała, kiedy jako człowiek stanu wolnego miałem możliwość odwiedzenia ludzi poza obowiązkami zawodowymi – opowiada diakon. – Czasem trzeba było komuś pomóc konkretnie, bo był stary, samotny czy schorowany; czasem tylko z kimś pobyć, porozmawiać. W wieku 33 lat Tomasz zdecydował się opuścić Pocztę Polską, wprawiając w osłupienie innych listonoszy, i przekroczył mury seminarium w Katowicach. – Mówi się, że 33 to lata chrystusowe – uśmiecha się. – Dla mnie to wiek symboliczny. Umarłem dla świata, narodziłem się dla Kościoła. Nie boję się tego tak nazwać. Przez pierwsze dwa lata życia seminaryjnego było to szczególnie bolesne umieranie. Moja niezależność, której doświadczałem przez tyle lat, a z której teraz musiałem zrezygnować, wchodząc znów w szeregi studentów. Różnica wieku pomiędzy mną a kolegami rocznikowymi. Studia humanistyczne przy moim ścisłym umyśle. To wszystko sprawiało, że początkowo było bardzo trudno. Dziś diakon Tomasz z wdzięcznością wspomina tych, którzy za niego się modlili. To było niezbędne. – Dziękuję też moim młodszym kolegom w seminarium – mówi. – Te relacje, po okresie docierania się, nabrały prawdziwej wartości, mocno mnie ubogaciły. To, co dobre i piękne, rodzi się w trudzie – kończy swoją opowieść.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się