- Bo jak człowiek dużo się modli, to skończy się to, co najgorsze... - przyznaje Kuba. Niezwykłe historie pielgrzymów do Lourdes.
- Czy mogę udzielić wywiadu? - pyta mnie Kuba. Dochodzi północ. Nastolatek korzysta z zielonej nocy.
Dyskusjom w pociągowej sali konferencyjnej nie ma końca. Około 3.00 pociąg ma wjechać na dworzec w Katowicach.
- Spokojnie i z radością przeżyjmy ostatnie godziny podróży - ks. Roman Chromy, dyrektor Wydziału Duszpasterstwa Ogólnego archidiecezji katowickiej ze śmiechem przekazuje przez megafon ostatnie informacje.
Wraz z księżmi Wojciechem Bartoszkiem, krajowym duszpasterzem Apostolstwa Chorych i Krzysztofem Tabathem, archidiecezjalnym duszpasterzem służby zdrowia, jest pomysłodawcą i głównym organizatorem tej wyjątkowej pielgrzymki.
Nie kryją wzruszenia i radości. Wśród odgłosów coraz głośniej turkocącego po torach pociągu mieszają się skrajne emocje - od radości po zdenerwowanie i zmęczenie. Nikt nie ukrywa, że sił brak.
- Co z tym wywiadem? - pyta znowu figlarnie Kuba. - Jest jeden problem - wyładowana bateria... Mój spacer z mikrofonem po przedziałach dobiegł końca w momencie gdy radiowy sprzęt odmówił posłuszeństwa. - Spróbujmy jeszcze raz - mówię do Kuby. I, o dziwo, udaje się kontynuować nagranie. Z Kubą rozmawiam po raz pierwszy.
Widziałam go nieraz, jak razem z mamą przytuleni modlili się przed grotą. Tak ładnie wyglądają, myślałam sobie. Teraz czas na opowieść Kuby. - Po tej pielgrzymce lepiej się czuję - to były pierwsze słowa naszego wywiadu. - Bo jak człowiek dużo się modli, to skończy się to, co najgorsze...
Zastanawiam się, czy pytać wprost, co jest najgorsze... - Mam padaczkę - sam wyjaśnia Kuba. Przyjechaliśmy, by zbliżyć się do Maryi. I żebym poczuł się lepiej.
- Czy poznałaś te wspaniałe bliźniaczki - pyta mnie ksiądz Krzysztof i prowadzi do wagonu, gdzie jadą chorzy najbardziej potrzebujący opieki. Krysia - uśmiechnięta blondynka - pokazuje mi zdjęcie swojej siostry sprzed 10 lat. Teraz dopiero odnajduję podobieństwo między dwiema kobietami. - Halinka zadławiła się. Była w śpiączce.
Na co dzień nie wychodzą z domu, teraz przemierzyły ponad 5 tys. kilometrów. - My rozumiemy się bez słów. Z nikim nie mam tak niezwykłej więzi - mówi pani Krystyna. - Siostra wymawia tylko kilka sylab i uśmiecha się albo głośno woła, gdy ją boli.
To Krysia nauczyła ją przełykać, komunikować się prostymi znakami. Jest z siostrą 24 godziny na dobę. Również teraz w pociągu, gdzie przekonują mnie, jak bardzo są szczęśliwe.
- Myśmy od początku wiedzieli, że to jest dar od Boga, takie dziecko - mówi mama Marcinka. - Nie pisaliśmy żadnych intencji.
Patrzę ze zdziwieniem na mamę tulącą chorego chłopca. - Marcin najbardziej uwielbia modlitwę "Ojcze Nasz" - wyjaśnia mi spokojnie. - I kiedy mama mówi: "bądź wola Twoja", to Marcin się zawsze się uśmiecha, więc my nie piszemy intencji, bo wiemy, że wszystko, co Pan Bóg dla nas ma, jest dobre.
Faktycznie, w czasie całej naszej rozmowy, Marcinek się śmieje. Nie mówi, nie chodzi. Mlaszcze głośno. W odpowiedzi na pytanie, ile ma lat słyszę dwanaście cmoknięć. - Marcin chodzi do trzeciej klasy - chwali go mama - I do Lourdes jechał z rycerzem Mateuszem. To właśnie on i inni panowie z Zakonu Maltańskiego czuwali nad bezpieczeństwem pasażerów tego niezwykłego pociągu.
Minęła 3.30. Peron czwarty pełen ludzi. To taka nocna godzina miłosierdzia mówi ktoś uspakajającym głosem. I co teraz? - pytam na chwilę przed wyjściem z pociągu - Kolejna pielgrzymka? - Teraz apostolstwo, brzmi nieco dziwna odpowiedź. - Tu mnie przekonali, że choroba może być moją misją, że to takie powołanie. To się da ofiarować za innych - mówi pani Helena z Tychów.
Wygląda na to, że po tej śląskiej pielgrzymce Apostolstwo Chorych pomnoży swoje szeregi. Co to znaczy? Że wiele się zmieni. Bo modlitwa czyni cuda.
Posłuchaj rozmów z pielgrzymami:
Przeczytaj także: