Słowo abp. Adriana Galbasa wygłoszone podczas Forum Duszpasterskiego w Poznaniu, 21 września.
Bardzo serdecznie dziękuję Organizatorom poznańskiego Forum Duszpasterskiego za tę piękną inicjatywę. Wielokrotnie – jeszcze jako mieszkaniec miasta nad Wartą – mogłem uczestniczyć w Forum, kiedyś nawet miałem zaszczyt w nim wystąpić. Gratuluję, że Forum jest tak skonstruowane, że nie ma znamion popołudniowego party przy herbatce, ale jest rzeczywistą i aktualną pomocą w kolejnym roku pracy duszpasterskiej Kościoła w Polsce.
Tym razem Rok Duszpasterski wpisuje się w Rok Jubileuszowy. Nie musimy więc wymyślać i wybierać tematu, mamy z głowy projektowanie logo i wielu innych koniecznych zwykle spraw. Papież zrobił to za nas, dając nam ku refleksji temat nadziei. Temat bardzo istotny, ważny i taki, w którym Kościół ma nie tylko „coś” do powiedzenia, ale, w którym ma do powiedzenia coś bardzo sensownego.
Z drugiej strony Rok Jubileuszowy jest okazją nie tylko do tego, by opowiedzieć innym o naszej nadziei, o tym gdzie są jej źródła i w ogóle co ona dla nas oznacza, ale może być okazją do refleksji bardziej wewnętrznej, dzięki której my sami, jako wspólnota Kościoła, cytując św. Piotra, zdamy sobie bardziej sprawę z nadziei, która w nas jest (por. 1P 3,15). Podejmiemy bardziej intensywną pracę nad naszą nadzieją. Wciąż aktualne pozostają słowa św. Jana Pawła II z 1987 roku skierowane do ówczesnych władz PRL-u, że przyszły los ludzkości leży w ręku tych, którzy potrafią podać następnym pokoleniom „motywy życia i nadziei”. Kościół także sam sobie musi przypominać skąd czerpie te motywy; życia i nadziei.
Ks. Józef Tischner, jak sam mówił, poświęcił tej sprawie najwięcej czasu, a wciąż był niezadowolony z osiągniętych efektów. „Kiedy patrzę na moją robotę jako księdza i filozofa – pisał – wtedy łapię się na tym, że przez te kilkadziesiąt lat pracowałem głównie nad ludzką nadzieją. Nad miłością innych człowiek nie pracuje, bo każdy sam musi pracować nad swoją własną miłością. Prawdę powiedziawszy, nad wiarą też nie ma co pracować, bo to jest łaska Boża, albo komuś dana, albo – niestety – nie dana. Natomiast nad ludzką nadzieją od przedszkolaka, ucznia aż do dorosłego w rozmaitych sytuacjach, na rozmaitych życiowych zakrętach wciąż trzeba pracować”.
Rok Jubileuszowy może więc być okazją dla Kościoła i dla każdego w Kościele do pracy nad nadzieją. Nie można bowiem dać innym czegoś, czego samemu się nie posiada. Jeśli mamy być – jako Kościół – „nadziejodajni”, co jest naszą misją i wielkim błogosławieństwem dla świata, to wpierw musimy być „nadziejopełni”.
Temat mojego przedłożenia: „Optymizm i nadzieja”, ma być dziś – jak rozumiem – rodzajem przekąski przed głównymi daniami, przygotowanymi na tę ucztę przez znaczenie bardziej wytrwanych kucharzy.
Często optymizm i nadzieja są ze sobą mylone. Sławna powieść Karola Dickensa „Wielkie nadzieje”, jest bardziej o wielkim optymizmie, niż o nadziei.
Optymizm, od łacińskiego „optimum”, czyli „najlepiej” i - konsekwentnie – pesymizm, od „pessimum”, czyli „najgorzej”, są kategoriami raczej nowożytnymi, związanymi z zainteresowaniem ludzką osobowością i jej cechami.
Zwykle tymi pojęciami określa się – w największym skrócie, na jaki pozwalają nam ramy tego wystąpienia – pewną tendencję danej osoby do interpretowania rzeczywistości w taki sposób, że – w przypadku nastawienia optymistycznego – górę biorą pozytywne, korzystne informacje i tworzone na ich podstawie scenariusze dotyczące przyszłości, zakładające lepszy przebieg wydarzeń. W przypadku nastawienia pesymistycznego jest odwrotnie.
Sławna, na wpół wypełniona szklanka, symbolizująca rzeczywistość, dla optymisty i pesymisty jest tym samym, inaczej jednak postrzeganym. Optymista widzi przede wszystkim dolną jej część, te pełną i na tej podstawie wyciąga wnioski, snuje plany i podejmuje decyzje. Górnej części, tej pustej, optymista albo nie zauważa, albo nie przyznaje jej wielkiego znaczenia, a w każdym razie się nią nie przeraża.
Pesymista odwrotnie: widzi przede wszystkim to, czego nie ma, górną część szklanki, tę pustą. Ona nastawia go nieufnie do przyszłości. To co przyjdzie będzie raczej trudniejsze niż łatwiejsze, raczej mroczne niż rozjaśnione. To nic, że szklanka nie jest całkowicie pusta. Pesymistę to nie pociesza.
Optymizm nie jest jedynie kwestią nastawienia do rzeczywistości, usposobienia i charakteru, choć także. Ma on jednak swe źródła również w strukturze biologicznej i jest uwarunkowany genetycznie. To sprawa ekspresji genu stymulującego poziom MAO-A, czyli monoaminooksydazy, enzymu zlokalizowanego w tkance nerwowej i odpowiadającego za eliminację m.in. serotoniny, adrenaliny, noradrenaliny. Wysoki jego poziom wiąże się z wyższym poziomem optymizmu i zadowolenia z życia.
Z kolei Martin Seligman, uważany za jednego z twórców psychologii pozytywnej, wychodził z założenia, że optymizmu można się po prostu nauczyć i w sobie go wyćwiczyć.
Hymnem optymistów mógłby być znany przebój Bobby'ego McFerrina: "Don't Worry, Be Happy":
„Oto mała piosenka, którą napisałem
Możesz ją zaśpiewać kawałek po kawałku
Nie martw się, bądź szczęśliwy
Zawsze w życiu mamy jakieś kłopoty
Kiedy się martwisz, tylko je pomnażasz
Nie martw się, bądź szczęśliwy”.
Wszystko to jest dość naiwne i banalne, ale ludzie przy tej piosence od razu się kołyszą i tupią, i z uśmiechem na twarzy, nieco zawadiacko, wołają do siebie nawzajem: Dont’worry, be happy.
Taki właśnie jest optymizm; prosty, czasem ocierający się o naiwność, często powierzchowny, ale pozytywny, poprawiający nastrój, dodający sił i energii i pomagający – choć czasem jedynie na krótko – ruszyć naprzód.
Przykładów optymizmu w literaturze i sztuce jest całe mnóstwo. To choćby sławny "Kandyd, czyli optymizm", Volitaire’a, wspomniane już "Wielkie nadzieje", Dickensa, ale także teksty Leibnitza, według którego nasz świat jest najlepszym z możliwych i racjonalnie urządzony, a życie jest dobre, można więc osiągnąć w nim szczęście i doskonałość moralną.
Optymizm to także Chagall i jego pełne barw, radosne, malarstwo, czy na przykład wielki przebój filmowy „Amelia” o młodej kobiecie, pomagającej innym odkryć przyjemną stronę życia, którą łatwiej dostrzec, gdy się celebruje małe radości dnia codziennego i gdy ma się pozytywne nastawienie do siebie i tego co wokół.
Optymistyczny jest także Jaroslav Hasek, z typowym dla siebie ciętym humorem. „Zawsze jakoś będzie – mówił – bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”.
W Biblii pojęcie optymizmu i pesymizmu wprost nie występuje, ale ich brak nie oznacza, że nie można próbować znajdować, czy to wśród postaci biblijnych, czy wśród biblijnych autorów cech optymizmu lub pesymizmu. Przykładem tego drugiego może być np. Księga Koheleta.
Można też mówić o pewnych tendencjach teologii biblijnej i potem chrześcijańskiej, dających się opisywać analogicznie za pomocą pojęć „optymizm” – „pesymizm”. W tym sensie perspektywa biblijna, opisując człowieka i jego wyłącznie ludzkie możliwości, jest zasadniczo pesymistyczna, optymistyczna zaś jest w opisie Boga i jego stosunku do człowieka.
Nadzieja natomiast tym różni się od optymizmu, że nie jest stanem emocjonalnym, lecz życiową postawą, która podstawę ma w czymś co już zaistniało, a co daje pewność, że także to, co zaistnieje będzie pozytywne, właściwe i dobre, co nie oznacza, że osiągnięte bez trudu.
W tym sensie nadzieja jest czymś o wiele głębszym niż optymizm, bardziej stabilnym i mniej uczuciowym. Jest także dużo mniej narażona na naiwność.
Powracając do obrazu szklanki, wypełnionej do połowy, człowiek, który ma nadzieję, widzi ją całą. Dostrzega realizm życia i jego skomplikowaność. Nie udaje i nie wmawia ani sobie, ani innym, że życie jest bezproblemowe, a nawet, że jest łatwe. Jest jednak pewien, bazując na doświadczeniu osobistym lub zbiorowym, że przeszkody są do pokonania, że życie nie jest bezcelowe i bezsensowne, że człowiek – z pomocą innych – jest w stanie pokonać napotkane przeciwności i pozbierać się nawet po klęskach.
Papież Franciszek, wyjaśniając sens tytułu Maryja, Matka nadziei, który dodał do Litanii loretańskiej, powiedział: „Maryja nie jest kobietą, która ulega przygnębieniu w obliczu niepewności życia, nie jest kobietą, która gwałtownie protestuje i pomstuje wobec losów życia, często objawiającego swoje wrogie oblicze. Jest kobietą, która słucha, przyjmuje życie takim, jakim się nam daje, z jego dniami szczęśliwymi, ale także z jego tragediami, których nigdy nie chcielibyśmy napotkać (…). Uczy nas Ona cnoty oczekiwania, także wówczas, gdy wszystko zdaje się bezsensowne, jest zawsze ufająca w obecność Boga, nawet wówczas, gdy zdaje się być On przysłonięty z powodu zła świata”.
Pewną ilustracją nadziei mogą być wyniki eksperymentów przeprowadzonych przez Curta Richtera, amerykańskiego biologa i genetyka, który w połowie XX wieku wsławił się badaniami na szczurach. Jedno z nich dowiodło, że szczury zanurzone w wodzie bez możliwości wydobycia się przeżywały znacznie dłużej, gdy miały wcześniejsze doświadczenie bycia uratowanymi.
Krótko mówiąc: to, co mnie uratowało, lub, o czym w sposób pewny wiem, że uratowało innych, daje mi nadzieję, że i ja po raz pierwszy lub kolejny, zostanę uratowany, gdy znajdę się w trudności i niebezpieczeństwie.
Nadzieję może więc dawać drugi człowiek, który – w swojej szlachetności – się sprawdził w moim życiu, lub życiu innych, może ją dać lekarstwo, które już u kogoś poskutkowało, może ją też dać na przykład miejsce, które już niejednego postawiło na nogi.
Nadzieja nie musi się jednak wiązać tylko z konkretnym obiektem fizycznym. Jej źródłem może być także wyobrażenie, idea, czy opowiadanie. Ktoś – na przykład – w sytuacji zagrożenia może usłyszeć opowieść o nadchodzącej pomocy, która to opowieść będzie kłamstwem. Dopóki jednak kłamstwo nie wyjdzie na jaw, nadzieja tej osoby będzie „prawdziwa” i będzie odnosić oczekiwany skutek.
Nadzieja nie jest więc w żadnym razie „matką głupich”, jak często obraźliwie się o niej mówi. Przeciwnie: jest matką mądrych, siostrą wiary i miłości. Jak powiedział Charles Pegui, francuski myśliciel: „Wiara to katedra, miłość to szpital, ale obie bez nadziei byłyby tylko cmentarzem”. Lubię też i tę definicję nadziei, że „nadzieja to wiara, że jeszcze można przeżyć miłość”. Nie wiem kto to zdanie wymyślił, nie ja, ale jest bardzo moje!
O ile optymizm można w sobie w pewnym stopniu rozwijać poprzez świadome koncentrowanie uwagi na pozytywnych przewidywaniach i interpretacjach, przy równoczesnym powstrzymywaniu się od zatrzymywania się nad tym co negatywne i brnięcia w to, o tyle nadzieja rośnie w człowieku przede wszystkim poprzez wzmacnianie świadomości jej motywów.
Biegunowym przeciwieństwem nadziei jest rozpacz, czyli stan definiowany jako utrata nadziei. Nie, nie będę uratowany, mówi człowiek w rozpaczy. Nic i nikt mnie już nie uratuje. Nikt nie jest do tego zdolny, a i samo bycie uratowanym nie ma większego sensu. Dobrze oddają to języki wyrastające z łaciny, mówiące o „desperacji” – czyli wprost o zanegowaniu nadziei. Jeśli nadzieja to „spes”, desperacja to brak nadziei.
Niestety nie każdy może powiedzieć to, co Emili Dickson w swym poemacie o nadziei, napisanym w 1861 roku, w którym porównuje ją do ptaka, zawsze obecnego w duszy:
„Nadzieja - pierzaste stworzenie
Mości się w duszy na grzędzie
Śpiewa piosenkę bez słów
I zawsze śpiewać będzie (…)
Słyszałam go w mroźnej krainie
Na morzu obcym i głuchym
Lecz nigdy - w największej potrzebie
Nie prosił mnie o okruchy”.
Kiedy zaś do rzeczownika „nadzieja” dodajemy przymiotnik „chrześcijańska”, rzecz jasna myślimy o Chrystusie. Abym mógł w Nim pokładać nadzieję, a nawet więcej: abym mógł uznać Chrystusa za moją nadzieję, muszę mieć osobiste doświadczenie bycia przez Niego uratowanym, albo mieć wewnętrzne przekonanie, płynące ze świadectwa innych, że Chrystus jest w stanie to zrobić.
Tym świadectwem może być tekst Biblii, nauka Kościoła oraz – last but not least – życie ludzi, którzy zostali przez Chrystusa ocaleni.
Nadzieja zawsze dotyczy przyszłości, ale nadzieja chrześcijańska, w odróżnieniu od nadziei świeckiej, dotyczy także przyszłości wiecznej, którą Bóg obiecał człowiekowi w Jezusie Chrystusie.
Nie ma chrześcijaństwa i chrześcijańskiej nadziei bez konsekwentnego głoszenia nadziei życia wiecznego. Bez niej, nasze małe nadzieje, a więc te które dotyczą doczesności są niekompletne, niejasne i niewystarczające. Potrzebują – cytując Benedykta XVI z encykliki „Spe salvi” – nadziei wielkiej.
Oby Rok Jubileuszowy był okazją do poważnej katechezy także na ten temat. To trudne, ponieważ dziś wielu nie zadaje sobie już pytania człowieka z Ewangelii: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” (Łk 18,18). Zajmują się jedynie doczesnością.
Choć z drugiej strony, ten sam dzisiejszy człowiek nie akceptuje przecież wewnętrznie prawdy, że ostatnim zdaniem wypowiedzianym nad jego trumną miałoby być jedynie: ”cześć jego pamięci”, zamiast: „żyj w pokoju”. Szczerze o tym mówi Umberto Eco w poruszającej wymianie listów z kard. Carlo Maria Martinim SJ, opublikowanej w książce pod znamiennym tytułem: „W co wierzy ten, kto nie wierzy”.
W tej kwestii, a więc perspektywy, do której się odnosi, nadzieja znacznie przewyższa optymizm, choćby najbardziej wzniosły. Ostatecznym dla niego brzegiem jest bowiem ludzka śmierć.
Człowiek pełen nadziei może powtórzyć za Psalmistą: "Spocznij jedynie w Bogu, duszo moja, bo od Niego pochodzi moja nadzieja. On jedynie skałą i zbawieniem moim, On jest twierdzą moją, więc się nie zachwieję. W Bogu jest zbawienie moje i moja chwała, skała mojej mocy, w Bogu moja ucieczka. W każdym czasie Jemu ufaj, narodzie! Przed Nim serca wasze wylejcie: Bóg jest dla nas ucieczką!" (Ps 62, 6-9).
Za esencję nowotestamentalnego, chrześcijańskiego nauczania o nadziei, można uznać fragment z Listu do Rzymian. Nic więc dziwnego, że właśnie z tego tekstu papież Franciszek zaczerpnął motto dla Roku Jubileuszowego. „Dostąpiwszy więc usprawiedliwienia przez wiarę, zachowajmy pokój z Bogiem przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu uzyskaliśmy przez wiarę dostęp do tej łaski, w której trwamy i chlubimy się nadzieją chwały Bożej. Ale nie tylko to, lecz chlubimy się także z ucisków, wiedząc, że ucisk wyrabia wytrwałość, a wytrwałość - wypróbowaną cnotę, wypróbowana cnota zaś - nadzieję. A nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany” (Rz 5,1-5).
Raz to jeszcze powiedzmy, że motywem chrześcijańskiej nadziei jest Jezus Chrystus i to, co zrobił dla naszego uratowania, wyzwolenia i zjednoczenia z Bogiem. Nadzieja bazuje na przekazywanym w Kościele świadectwie o wydarzeniach zbawczych i wiąże się z jednej strony z obietnicą ostatecznego przezwyciężenia grzechu, co otwiera na pokutę, nawrócenie i pojednanie z braćmi, a z drugiej – wiąże się z obietnicą nowego, niewyczerpanego życia w Bogu, co otwiera na miłość bliźniego, aż po dar z własnego życia. Nie obawiam się je stracić, bo mam nadzieję zmartwychwstania.
Nadzieja chrześcijańska to wewnętrzna postawa serca, głębokie przekonanie, że moje życie budowane w jedności z Chrystusem ma sens, także wtedy, a nawet zwłaszcza wtedy, gdy jest trudno. Nadzieja to pewność, że droga, którą mi proponuje Ewangelia jest prawdziwa, że nie wywiedzie mnie ona w pole, choć tak często jest to droga trudna. Chrześcijańska nadzieja to przekonanie, że moja wiara w Chrystusa nie jest pomyłką, a to, co na jej podstawie, starałem się dotychczas wprowadzić w życie, z całą świadomością własnych niedostatków i braków, to były dobre wybory. Choć często samotne i trudne.
Nasze rozważania mają temat optymizm i nadzieja. I dobrze, że jest tam spójnik „i”, a nie rozdzielnik „a”. Między optymizmem i nadzieją nie ma bowiem konfliktu. Więcej: to sprzymierzeńcy. Ludziom optymistycznym łatwiej zaufać i oni ufają łatwiej. I odwrotnie: ten, kto ma nadzieję, jest większym optymistą. Nadzieja jednak wypływa z warstw dużo głębszych, sięga dużo dalej, pomaga dużo bardziej i daje dużo więcej.
Przed nam piękny czas wdzięczności za dar nadziei, którą mamy w Chrystusie i piękne zadanie, by dzielić się tym darem z innymi. Naszą opowieścią o byciu uratowanymi.
„Niektórzy mówią, że nas oko łudzi” – to oczywiście Czesław Miłosz i jego piękny wiersz zatytułowany, a jakże: „Nadzieja”.
„Niektórzy mówią, że nas oko łudzi,
I że nic nie ma, tylko się wydaje,
Ale ci właśnie nie mają nadziei.
Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,
Cały świat za nim zaraz być przestaje,
Jakby porwały go ręce złodziei”.
Nie! Kiedy się odwracamy już dziś, a tym bardziej kiedy się odwrócimy w godzinie naszej śmierci okaże się, że świat być nie przestaje, że nic się nam nie wydaje, przeciwnie: że świat w pełni być dopiero zaczyna, a śmierć nie jest złodziejem, który nam wszystko ukradł, tylko bramą do pełni dobrodziejstw.
I na koniec papież Franciszek z adhortacji „Evangelii gaudium”: „(…) zastanawialiśmy się nad brakiem głębokiej duchowości, znajdującym wyraz w pesymizmie, fatalizmie i zniechęceniu. Niektóre osoby nie angażują się w misję, ponieważ uważają, że nic nie może się zmienić, że daremny jest wszelki wysiłek(…). Jeśli uważamy, że nic się nie zmieni, przypomnijmy sobie, że Jezus Chrystus zatriumfował nad grzechem i śmiercią i jest pełen mocy. Jezus Chrystus naprawdę żyje. W przeciwnym wypadku, «jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie» (1 Kor 15, 14). Ewangelia opowiada nam, że kiedy uczniowie poszli przepowiadać Ewangelię, «Pan współdziałał z nimi i potwierdzał naukę» (Mk 16, 20). Również dzisiaj to się zdarza. Jesteśmy wezwani, by to odkryć i tym żyć. Zmartwychwstały i chwalebny Chrystus jest głębokim źródłem naszej nadziei i nie zabraknie nam Jego pomocy, by wypełnić powierzoną nam przez Niego misję” (EG, 275).
Dziękuję za uwagę.
+ Adrian J. Galbas SAC