Boże szaleństwo

Homilia abp. Adriana Galbasa SAC wygłoszona podczas Dnia Kapłańskiego w ramach Wielkiego Odpustu w Szamotułach 29 sierpnia 2024 roku.

Siostry i Bracia,
bardzo się cieszę, że możemy się dziś spotkać w ramach Wielkiego Odpustu Szamotulskiego, w którym czcimy Maryję, a jeszcze bardziej samego Chrystusa. Rama nigdy nie może być ważniejsza od obrazu. I Maryja nigdy nie chce być większa i ważniejsza od Chrystusa. Zawsze, jak na pięknym obrazie w tej bazylice, pokazuje na swego Syna i w ten sposób przynosi nam największe pocieszenie. Nie jesteś sam, mówi, nie jesteś sama, Chrystus jest zawsze przy Tobie. Przy tobie jest też moja modlitwa i moja obecność. W największych smutkach i strapieniach On jest i ja jestem!

Wciąż warto sobie przypominać słowa Soboru Watykańskiego II, który na temat zdrowego kultu maryjnego mówi tak: „Niech wierni pamiętają o tym – piszą ojcowie soborowi w Konstytucji Lumen Gentium –  że prawdziwa pobożność nie polega ani na czczym i przemijającym uczuciu, ani na jakiejś próżnej łatwowierności, lecz pochodzi z wiary prawdziwej, która prowadzi nas do uznawania przodującego stanowiska Bogarodzicielki i pobudza do synowskiej miłości ku Matce naszej oraz do naśladowania Jej cnót” (KK 67). To właśnie chcemy dziś robić.

Bardzo nietypowe jest hasło tegorocznego odpustu: „Rób rzeczy szalone. Z Maryją się uda”.

Kiedy wzywamy siebie do szaleństwa, to – rzecz jasna – nie należy go rozumieć jako bezmyślności, wariactwa, lekceważenia rozumu, pójścia na żywioł i robienia głupstw. Tego typu postępowanie przyniosło już ludziom mnóstwo nieszczęścia i dramatu. W takim sensie Maryja nie jest szalona, przeciwnie: jest do bólu zdroworozsądkowa. Nazywamy Ją przecież – pośród innych czcigodnych tytułów – Stolicą Mądrości!

Szaleństwo Maryi, które pragniemy dziś naśladować wyraża się w dwóch Jej cnotach i postawach: w zaufaniu i wytrwaniu.

Najpierw jest zaufanie, gdy – nie wiedząc nic lub niewiele o tym, co Ją czeka i niewiele rozumiejąc – zgodziła się podjąć zadania, które wyznaczył Jej Bóg. „Niech mi się stanie według Twego Słowa” (Łk 1,38) – powiedziała przytomnie. To zadanie, po ludzku nieskończenie przerastało Jej możliwości, a jednak je przyjęła i podjęła. Po ludzku to, co zrobiła było szalone.

Szaleństwem Maryi było także Jej konsekwentne wytrwanie w swoim powołaniu. Wbrew wszystkiemu. Wbrew logice, trzymając się jedynej kotwicy, jaką było Słowo Boże.

Jak wiemy piękna scena o Zwiastowaniu kończy się ważnym zdaniem: „wtedy odszedł do Niej anioł” (Łk 1,38). Anioł był przy Zwiastowaniu, a potem sobie poszedł. Maryja została bez anioła. Już nigdy na kartach Ewangelii nie spotkamy anioła obok Niej. Pojawi się dopiero na ikonach przedstawiających wniebowzięcie, gdy anioł będzie podtrzymywał przygotowane dla Niej korony. Wcześniej nie słychać nawet anielskiego szeptu, a co dopiero mówić o anielskim śpiewie, nie widać nawet cienia anielskich skrzydeł. Nie ma anioła w Betlejem (tam przychodzi jedynie do pasterzy, nie do Maryi), nie ma anioła gdy słyszy od Symeona, że będzie bardzo cierpiała, nie ma go, gdy z Józefem i Jezusem tułają się jak ludzie bezpańscy i bezdomni po Egipcie i innych uchodźczych krajach, nie ma gdy prowadzą swe codzienne, nierzadko pewnie monotonne życie w Nazarecie, nie ma gdy dwunastoletni Jezus mówi Jej coś, co wyraźnie Ją przerasta i czego nie rozumie (por. Łk 2,1-52). Nie ma anioła także pod krzyżem, gdy – jak powie papież Franciszek – „Maryja ma swoją noc”!

W tym wszystkim jednak nigdy nie powiedziała, że tamto, co było w Nazarecie to Jej się tylko przesłyszało i przywidziało. Zdawało się jedynie. Że to były iluzje i fantasmagorie. Produkt dziewczęcej fantazji. Przeciwnie twardo stąpając po bezanielskiej ziemi swojego codziennego – na pierwszy rzut oka i na pierwszy rzut serca – bezowocnego życia, trzymała się, jak pijany muru, tamtego „fiat”. I wytrwała!

Kulminacją Jej wytrwania jest właśnie Golgota. Podczas, gdy większość pod krzyż nie dotarło, albo spod krzyża uciekło, Maryja tam stała (por. J 19,25). „Stabat Mater Dolorosa, iuxta crucem lacrimosa" – mówi znana antyfona. Stała Matka Boleściwa, obok krzyża ledwo żywa. To jest szaleństwo Maryi: Jej zaufanie i Jej wytrwanie, zwłaszcza w przeciwnościach.

Gdyby szukać przyczyn tego szaleństwa, na myśl przychodzą znane zdania Leopolda Staffa:

 „Bo coś w szaleństwach jest młodości, 
Wśród lotu, wichru, skrzydeł szumu,
Co jest mądrzejsze od mądrości
I rozumniejsze od rozumu”.

Tak, w szaleństwie Maryi jest to „Coś”!  Wspaniałe „Coś” przez wielkie „C”, coś, co jest mądrzejsze od najmądrzejszej ludzkiej i światowej mądrości i rozumniejsze od jakichkolwiek argumentów rozumu. To „Coś” to miłość. Maryja jest szalona, bo kocha.

W usłyszanej przed chwilą Ewangelii (por. Mk 6,17-29) także mamy o szaleństwie, a właściwie o dwóch rodzajach szaleństwa. Przeżywamy bowiem dzisiaj wspomnienie męczeństwa św. Jana Chrzciciela, człowieka szalonego, szalonego jak Maryja. Po raz pierwszy dał publicznie znak o sobie, właśnie za sprawą Maryi, gdy ta przyszła do Elżbiety. Jak szalony podskoczył wtedy z radości (por. Łk 1,44).

Jan był jak twierdza warowna, jak kolumna ze stali i jak mur spiżowy. Walczono z nim, ale nie zdołano go pokonać, bo Bóg był z nim, aby go ochraniać. Był człowiekiem nielękliwym, gotowym robić wszystko, co Pan mu rozkazał. Niezwykłe jest to, jak bardzo słowa skierowane do Jeremiasza, innego Bożego szaleńca, które słyszeliśmy przed chwilą, stają się portretem Jana (por. Jr 1,17-19). Także szaleństwo Jana mierzy się całkowitym zaufaniem do Pana i całkowitym wytrwaniem przy Jego Słowie.

Ale w usłyszanej przed chwilą Ewangelii jest też i drugi rodzaj szaleństwa. Jego przedstawicielami są przede wszystkim Herod i Herodiada. To za ich sprawą w tej Ewangelii jest tyle okrucieństwa, masakry i makabry!

Świetnie cały dramat tej sytuacji jest przedstawiony na słynnym obrazie Carravaggia „Salome z głową Jana Chrzciciela”. Ociekająca krwią głowa Jana, podawana zdumionej dziewczynie, która nie chce na to patrzeć, jej brzydka matka, uważnie się wszystkiemu przyglądająca, dumna, zwycięska, jakby zacierająca ręce. No i ta odcięta głowa, która wygląda jak głowa Chrystusa z krzyża.

Jan został skazany na śmierć właśnie z powodu swego szaleństwa dla Chrystusa, z powodu zaufania do Chrystusa i wytrwania przy Nim.  Nie bał się powiedzieć na głos tego, o czym wielu, z lęku przed królem, odważyło się jedynie szeptać. Że król żył niemoralnie ze swoją bratową, sam będąc mężem innej kobiety. Herod uważał siebie za Żyda, powinien więc był stosować się do żydowskiego prawa, a ono taką sytuację zrównywało z kazirodztwem, o czym przeczytamy w Księdze Kapłańskiej: „ktokolwiek bierze żonę swojego brata, popełnia kazirodztwo. Odsłonił nagość swojego brata – będą bezdzietni” (Kpł 20,21). I ludzie to potępiali. Ale po cichu. Omnes murmurant, nemo clamat. Stara zasada: wszyscy szemrzą, nikt nie powie. Ona jest jednym z fundamentów patologicznych relacji w rodzinie, w społeczeństwie, w Kościele, w diecezji, w każdej wspólnocie i w każdym związku.

A szalony Jan Chrzciciel powiedział na głos: nie wolno. „Nie wolno, ci mieć zony twego brata” (Mk 6, 18). Za to Herod wsadził go do więzienia.

Bracia i Siostry,
czy jestem szalony w ten sam sposób, co Maryja i Jan? W ten sam sposób co św. Paweł, który wprost powie o sobie, że jest szalony (por. 2 Kor 11,1-12), a krzyż Chrystusa, który dla wielu jest głupstwem, dla niego jest wszystkim (por. 1 Kor 1,18)? Czy jestem szalony i szalona szaleństwem, które mierzy się „fiat”, zgodą na Bożą propozycję dotyczącą mojego życia, przede wszystkim tego podstawowego powołania, jakim jest powołanie do świętości, z którego bierze się wszystko inne?

Czy jestem szalony i szalona, chcąc i dokładając wysiłku, by wytrwać w wierze, pomimo oczywistych, a nawet koniecznych trudności?

Czy mam w sobie taki rodzaj szaleństwa, które sprawia, że – także jako ksiądz – gdy jestem świadkiem czegoś, co jest dla mnie nieakceptowalne, co jest niezgodne z moimi zasadami, z wyznawaną wiarą, z moim sumieniem, umiem powiedzieć na głos: nie wolno! To jest nie w porządku! To jest złe! Czy raczej milczę w obawie, że coś stracę: stołek, przyjaciół, kasę, możliwość bywania na salonach.

„Co się będę wtrącał – mówię – co będę reagował. On, albo ona ma swoje sumienie, swój rozum, swoje zasady. Ja chcę być tolerancyjny i niezaangażowany. Poszemrzę więc chętnie, pomilczę, ale nie powiem na głos. Jestem wobec wszystkich ok: koniunkturalny, schematyczny i nieszalony”.

Czy umiem także powiedzieć sam sobie: pewnych rzeczy robić mi nie wolno. Tego i tamtego. Owszem, mógłbym to zrobić, bo mam środki i możliwości, znam sposoby, ale to byłoby niezgodne z tym, w co wierzę, z tym, do czego się zobowiązałem w kapłańskiej, czy zakonnej przysiędze, byłoby niezgodne z moim poczuciem smaku i z moim światem wartości. Nie powinienem więc się w to angażować, tam iść, tego popierać. Czy mam wewnętrzne granice i jak są one silne, jak trwałe?

Powiedzenie na głos „nie wolno”, to jest także misja Kościoła, którego Jan jest przecież ikoną. Kościół – jak Jan – ma wskazywać na Chrystusa, nie tylko słowem, ale także wiernością wobec zasad. Wiernością wobec Ewangelii. Musi więc mówić jasno, że wszystkiego robić nie wolno. Na przykład, że życia ludzkiego nie wolno niszczyć, lecz trzeba je otoczyć troską.  Każde życie, od początku do końca, bo każdy człowiek jest ważny i każdy ma swoją godność, której nie wolno nikomu deptać. Albo, że nie wolno każdego, nawet trwałego, związku między ludźmi nazywać małżeństwem, nawet jeśli ci ludzie mówią, że się kochają. I w ogóle, że nie wolno mówić, że wszystko wolno, i nie wolno robić wszystkiego co by się chciało…

Tak, to jest szalone. Misja Kościoła jest szalona.

Z powodu wierności Ewangelii, Kościół często był i jest także dzisiaj uważany za nienormalny i jest atakowany. Gdyby dołączył do chóru tych, co mówią: wszystko wolno, od razu zmieniłaby się jego prasa. „No wreszcie Kościół zrozumiał – mówiono by – wreszcie się dostosował, wreszcie jest fajny”. I rzeczywiście mielibyśmy wtedy fajny Kościół, fajnych ludzi, fajnego XXI wieku. Tylko po co komu taki Kościół?

Jeśli dzisiaj młodzi ludzie odchodzą od Kościoła to także dlatego, że jego nauka jest przez niektórych przedstawiana tak niejasno, że staje się jak mydliny, jak rozbełtany kisiel i niczym się nie różni od tego, co oferują na innych światowych straganach.

Oczywiście wszelkie zło spowodowane przez ludzi Kościoła sprawia, że jego autorytet jest mniejszy i słabszy. Szybo pojawia się zarzut pod adresem całej wspólnoty: nie wolno wam mówić czego nam nie wolno, skoro wy robicie często gorsze od nas rzeczy, których robić nie wolno. Janowi, Herod nie mógł tego zarzucić, Kościołowi świat może taki zarzut postawić. I stawia.

Ale to – paradoksalnie – jest też wezwanie dla nas do większego szaleństwa dla Chrystusa.

Gdy byliśmy u papieża Franciszka, jeden z biskupów zapytał: „Ojcze święty, co mam robić, aby być dobrym biskupem?”. Papież odpowiedział od razu: „jedynym twoim narzędziem jest świadectwo”. Nie nauczanie, ale właśnie świadectwo!

Jedynym twoim narzędziem jest świadectwo. I to świadectwo, które najskuteczniejsze jest wówczas, gdy nie wiem, że je składam. Po prostu: składa się je życiem, codziennością, zwykłością. Nie jakimkolwiek życiem, ale takim, które jest nasączone Chrystusem, przeniknięte Jego obecnością. Ustne głoszenie jest częścią tego świadectwa, ale go nie wyczerpuje. Samo głoszenie zmęczy i wyczerpie. Świadectwo nie!

Powróćmy jeszcze do usłyszanej przed chwilą Ewangelii.

Jest w niej jeszcze jedna okrutna i szalona sprawa. Prośba Salome, dziewczynki, wedle przekazów, czternastoletniej. Herod pod wpływem jej samej, albo jej zmysłowego tańca stracił dla niej głowę. „Proś o co chcesz, a dam ci” (Mk 6,22) – przysiągł. O co mogła poprosić dziewczynka? No, chyba sama z siebie nie o głowę obcego jej człowieka. I tu przychodzi z nieszczęsną pomocą jej matka, Herodiada: poproś o głowę – radzi (por. Mk 6,25). A Herod, który złamał już tyle małżeńskich przysiąg, teraz nagle jest honorowy. Smuci się, bo mogą być zamieszki, ale przysięga jest przysięgą. I przynoszą tę głowę, a potem przekazują ją jak piłeczkę, co właśnie widać na obrazie Carravagia.

Ta scena jest przestrogą dla wszystkich rodziców, wychowawców, opiekunów, katechetów, księży, dla starszego rodzeństwa. Jak łatwo własnym głupim szaleństwem zgorszyć dziecko, jak łatwo je wykorzystać dla swoich celów, dla realizacji swoich interesów, zaspokojenia swoich namiętności. Salome jest tu potraktowana jak przedmiot, jak rzecz. Najpierw ma swoim tańcem rozpalić namiętność Heroda, a potem zażądać od niego czegoś, czego chce jej popsuta matka.

Ponoć Salome umarła około roku 70. Od tych urodzin Heroda, o których w tej Ewangelii, żyła więc jeszcze jakieś czterdzieści lat, ale wątpię, żeby był choć jeden dzień, w którym nie pamiętała tamtej makabry: okrutnej prośby swej matki i tego, jak bezlitośnie została wykorzystana przez dorosłych. Tego, jak wszyscy stracili wtedy głowę. Wszyscy oprócz Jana.

I jeszcze jedna rzecz, o której warto wspomnieć. Może powiecie, że naciągam, albo przesadzam. Ale medytując tę Ewangelię nie opuszcza mnie myśl, że Herod nie był chyba wtedy całkiem trzeźwy. W końcu takie urodziny nie trwały kilka godzin, tylko kilka dni. No bo gdyby trzeźwy był, czy tak by się rozochocił, żeby był gotów oddać wszystko młodej, tańczącej dziewczynie? A może jednak był już w stanie wskazującym na spożycie, co ułatwiło Herodiadzie wykonania jej intrygi?

Nawet jeśli uznacie, że to dywagacje naciągnięte, to naciągnięte nie są informacje o tym jak złą robotę robi nadmierny alkohol w życiu każdego, także księdza. Alkohol, którego jest za dużo, który jest wypijany samemu i w samotności, dla zabicia czasu, lub dla zapicia smutków. Alkohol, na który się wydaje duże pieniądze, z powodu którego zawala się robotę, traci się zdrowie, gubi relacje, zagraca mózg, podejmuje złe decyzje, popełnia niepotrzebne błędy, rani drugiego. Nawet, jeśli nie jest to taka skala jak ta, o której mówi dziś Ewangelia, to przecież każde zło, nawet najmniejsze jest wystarczająco krzywdzące, by go zaniechać.

Każdy z nas zna chyba alkoholika, ją lub jego, świeckiego lub duchownego, imiennego, lub anonimowego, albo o kimś takim słyszał. Oby nam nie zabrakło odwagi, by, gdy widać jakieś niepokojące symptomy, umiejętnie i odpowiednio zareagować. Powiedzieć: trochę się boję o ciebie. Wydaje mi się, że przesadzasz z alkoholem. Chciałbym pomóc. A jak to nic nie da, to znamy ewangeliczne zasady braterskiego upomnienia (por. Mt 18,15-20). Warto działać póki nie jest za późno. Nadmierny alkohol sprzyja złemu szaleństwu.

Tyle o szaleństwie wartym i niewartym.

Siostry i Bracia,
bardzo serdecznie dziękuję za zaproszenie do współdzielenia z wami dzisiejszego spotkania i tego odpustu.
Dziękuję Księdzu Proboszczowi Tomaszowi, którego znam od lat i podziwiam jego gorliwość i pracowitość oraz umiejętność równoczesnego budowania kościoła z kamienia i Kościoła z ludzi. Oby miał dobrych współpracowników i dużo wewnętrznej siły. Oby nadal był – jak dotąd – tak dobrze szalony.
Nam wszystkim życzę zaś byśmy umieli do siebie odnieść słowa dzisiejszego Psalmu (por. Ps 71,1-17): „W Tobie Panie ucieczka moja, niech wstydu nie zaznam na wieki. Wyzwól mnie i ratuj w Twej sprawiedliwości, nakłoń ku mnie swe ucho i ześlij ocalenie (…). Bądź dla mnie skałą schronienia i zamkiem warownym, aby mnie ocalić. Bo Ty jesteś moja opoką i twierdzą. Boże mój, wyrwij mnie z rąk niegodziwca”.

Tak się modliła Maryja, tak się modlił św. Jan. Oby to była i nasza modlitwa! Modlitwa dobrze szalonych!

I powierzajmy się opiece Najświętszej Maryi Panny, Pani z Szamotuł. Róbmy to słowami znanej pieśni:

„O której berła, ląd i morze słucha, 
Jedyna moja po Bogu otucha (...). 
Ciebie na pomoc wzywam pełen trwogi, 
Bo nie wiem, jakiej mam się trzymać drogi. 
Lecz gdy Twe spuścisz na mą łódź promienie, 
Świecić mi będą nawet nocne cienie”.
Amen.

+ Adrian J. Galbas SAC

« 1 »