Duch Eliasza. Homilia abp. Adriana Galbasa z 16 grudnia

Publikujemy pełny tekst homilii metropolity katowickiego wygłoszonej w kościele Podwyższenia krzyża św.

Siostry i Bracia,
tegoroczny Adwent jest wyjątkowo krótki. Ma - jak zawsze - cztery niedziele, ale – jak rzadko - tylko trzy tygodnie. Dziś kończy się jego pierwsza część. Liturgia Słowa stawia przed nami Eliasza, starotesamentalnego proroka, który odegrał wielką rolę w historii Izraela.  Pochodził z Tiszbe, żył w IX w. przed Chrystusem. Swą działalność rozwijał zwłaszcza za rządów króla Achaba i jego żony Izebel, a zakończył za czasów króla Ochozjasza.

Jego imię „Eliasz”, to jednocześnie program jego działalności – oznacza bowiem: „Jahwe jest moim Bogiem”. Taki właśnie był Eliasz. Był człowiekiem, dla którego liczyło się przede wszystkim prawo Boże. Pod tym względem był absolutnie jednoznaczny, niekompromisowy, niechwiejny. Jak słyszeliśmy przed chwilą był jak ogień; żarliwy, gorący, rozpalony. W jego czasach w Izraelu dochodziło do otwartego synkretyzmu. Obok Boga Jahwe lud czcił niejakiego Baala: bożka, pozornie dodającego ludziom otuchy, od którego – jak wierzono – pochodził dar deszczu, i któremu w związku z tym przypisywano moc obdarzania pól urodzajnością, a ludzi i bydła - płodnością.

Lud utrzymywał wprawdzie, że idzie za Panem, Bogiem niewidzialnym i tajemniczym, ale były to tylko słowa. Pusta, martwa teoria. W rzeczywistości ludzie, biorąc przykład ze słabych kapłanów i pseudoproroków szukali bezpieczeństwa także w bożku, który był dla nich jasny, zrozumiały i przewidywalny, od którego, jak sądzili, w zamian za składane ofiary, mogliby zyskać doczesny dobrobyt. Izrael ulegał czarowi bałwochwalstwa, tej starej jak świat i stałej pokusie człowieka wierzącego, łudzącego się, że może „dwom panom służyć” (por. Mt 6,24, Łk 16,13).

Eliasz mówił prawdę. Ostro występował w obronie Jedynego Boga, zwalczał kult Baala, choć w tym celu musiał przeciwstawić się królowi, a zwłaszcza jego małżonce, która sprowadziła do Izraela kult tego bożka i była jego gorliwą wyznawczynią. Izebel nienawidziła proroka, a jednocześnie się go bała. Wiedziała, że cały – choćby nie wiadomo jak silny - aparat władzy państwowej opartej na kłamstwie - nie pokona jednego człowieka, który mówi prawdę. Może go zabić, ale nie może go zwyciężyć!

Eliasz nieustannie musiał konfrontować się z władzą i jej mechanizmami. Mógł odpuścić,  ważniejsza jednak była dla niego wierność Bogu i przyjętym zasadom, choć było to tym trudniejsze, że był nie tylko w mniejszości, ale był sam!

Większość, jak to zwykle większość, uległa przemocowej władzy. Zarówno większość ludu, jak i – co gorsza – większość proroków.  Zrobili to pewnie bojąc się o swoją skórę i pragnąc „świętego spokoju”, choć ten tak zwany „święty” spokój, zawsze jest w istocie spokojem diabelskim.

Po swym burzliwym i ognistym życiu, Eliasz został wzięty do nieba na – a jakże – ognistym rydwanie (por. 2 Krl 2,11). Rabini żydowscy uczyli, że Eliasz przyjdzie powtórnie na ziemię, a jego przyjście będzie bezpośrednim znakiem nadchodzącego Mesjasza. Gdy więc Chrystus ogłasza się Mesjaszem jego przeciwnicy, jako koronny argument przeciwko temu wysuwali twierdzenie, że przecież nie wrócił jeszcze Eliasz. O to właśnie pytają uczniowie Chrystusa w usłyszanej przed chwilą Ewangelii (por. Mt 17,10-13). Schodzą z góry Przemienienia, gdzie byli świadkami prawdziwej teofanii, gdzie słyszeli słowa samego Boga, wskazującego na Chrystusa: „To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie” (Mt 17,5). Ale co z Eliaszem, pytają, dlaczego nie przyszedł? Skoro Ty Jezu jesteś mesjaszem, to gdzie jest Eliasz?

Owszem, odpowiada Pan, Eliasz przyszedł, tylko, że ludzie go nie poznali. „Wtedy uczniowie zrozumieli, że mówił im o Janie Chrzcicielu” (Mt 17,13).

Rzeczywiście bowiem, Jan Chrzciciel, to nowy Eliasz. Przy zwiastowaniu jego poczęcia, jego ojciec Zachariasz, usłyszał, że jego syn  „pójdzie duchu i mocy Eliasza (Łk 1,17). Jan ma w sobie tę samą bezkompromisowość, którą miał Eliasz, tego samego ducha, ten sam ogień, to samo przekonanie, że jeśli Pan jest Bogiem, to trzeba służyć Jemu, a jeśli inny, to innemu. Dwom naraz służyć nie można.

Jan Chrzciciel także musiał konfrontować się z władzą doczesną, uosabianą przez Heroda Antypasa. Tak, jak Achab, sam słaby i giętki, poddany był swojej żonie Izebel, tak i Herod wykonywał każde polecenie Herodiady, z którą był w cudzołożnym związku. Gdy Jan Chrzciciel ten związek piętnował, został znienawidzony przez Herodiadę, która ostatecznie doprowadziła do jego śmierci (por, Mk 6,17-29).

Bracia i Siostry,
rozważamy o tym, tu i teraz,  modląc się – jak co roku - za górników, którzy zginęli w kopalni Wujek, 16 grudnia 1981 roku.  Jak dobrze wiemy, pacyfikacja kopalni Wujek była największą tragedią stanu wojennego. Protest w kopalni rozpoczął się na wieść o zatrzymaniu szefa zakładowej Solidarności Jana Ludwiczaka. 16 grudnia czołgi sforsowały kopalniany mur, a uzbrojone oddziały ZOMO wkroczyły na teren zakładu. Potem do akcji wprowadzony został pluton specjalny ZOMO, padły strzały. Na miejscu zginęło sześciu górników, jeden umarł kilka godzin później w szpitalu po operacji, dwóch kolejnych na początku stycznia 1982 r.  Dwudziestu trzech górników zostało rannych od kul, kilkudziesięciu podtrutych gazem.

To jest ta sama historia. Ci górnicy mogli siedzieć cicho. Mogło im być wszystko jedno, mogli nie narażać się totalitarnej, komunistycznej władzy. Mogli mieć święty, czyli diabelski spokój. Nie zdecydowali się na to. Otwarcie powiedzieli, że nie zgadzają się na deptanie ich praw, że nie zgadzają się na to, by traktowano ich jak przedmioty, jak rzeczy, jak nikogo i jak nic. 

Górnicy z Wujka byli jak Eliasz; silni, bezkompromisowi, jednoznaczni, niepokonani. Byli jak ogień. I dlatego - choć zginęli - zwyciężyli.

Z Watykanu solidaryzował się z nimi inny Eliasz tamtych czasów. 16 grudnia 1981 roku powiedział mocno, że Polacy „mają jako naród prawo do życia własnym życiem i do rozwiązywania swoich problemów wewnętrznych w duchu własnych przekonań, zgodnie ze swoją kulturą i tradycją narodową (…). Spraw tych niewątpliwie trudnych nie można rozwiązywać przy pomocy przemocy”.

Dwa dni potem w tym samym duchu napisał list do generała Jaruzelskiego, prosząc, by rodacy „nie byli zmuszeni do spędzania Bożego Narodzenia w cieniu represji i śmierci”, a w wigilijny wieczór zapalił świece w  oknie Pałacu Apostolskiego, na znak solidarności z Polską i z cierpiącymi ofiarami stanu wojennego, w tym z ofiarami z Wujka. Znak ten stał się najbardziej znanym, symbolicznym gestem papieża i na trwałe przeszedł do historii.

Dziś wobec każdego górnika, który wtedy zginął, chylę czoła. Jestem z was dumny, moi Bracia. Wierzę, że jesteście w wieczności nieba. Modlę się dzisiaj, byśmy nigdy nie zapomnieli waszej ofiary i mieli tego samego ducha co wy.

Od lat, także dzięki temu, co stało się w Katowicach, 16 grudnia 1981 roku, mamy wolną Polskę. Dziś staje ona przed nowymi wyzwaniami. Nowej władzy życzę ducha mądrości, pokory i umiłowania pokoju.

Wciąż aktualne i fundamentalne dla Kościoła jest to, co napisali ojcowie soborowi, że „wspólnota polityczna i Kościół są, każde na własnym terenie, od siebie niezależne i autonomiczne. Jednak i wspólnota polityczna, i Kościół, choć z różnego tytułu, służą osobistemu i społecznemu powołaniu tych samych ludzi. Służbę tę będą mogli pełnić dla dobra wszystkich tym skuteczniej, im lepiej prowadzić będą ze sobą zdrową współpracę, uwzględniając także okoliczności miejsca i czasu” (KDK, 76).

To jest bardzo ważne. Autonomia i współpraca. To niedobrze, gdyby Kościół nie chciał współpracować z władzą świecką, wszędzie tam, gdzie chodzi o dobro człowieka. Ten człowiek jest chrześcijaninem i obywatelem, ale to zawsze jest ten sam człowiek.

Niedobrze też, gdyby Kościół był utożsamiany, czy nawet kojarzony z konkretną partią, czy systemem politycznym. Uderzałoby to w jego wiarygodność. Ale też byłoby niedobrze, gdyby Kościół nie protestował wobec władzy świeckiej wtedy, gdy niszczone byłyby prawa człowieka. Źródłem tych praw nie jest bowiem taka czy inna władza świecka, ale sam człowiek i jego godność. Jak pisał św. papież Jan XXIIII w encyklice Pacem in terris każda władza winna te prawa uszanować, chronić i je szerzyć, bo one są „uniwersalne, niezbywalne i nienaruszalne” (PT,3). Skoro władza ich nie ustanawia i ich nie przyznaje, nie może ich także ograniczać, a tym bardziej ich odbierać.

Gdyby Kościół, w sytuacji, gdy niszczone są prawa człowieka, milczał, nie miałby dziś nic z ducha Eliasza i ducha Jana Chrzciciela. Zniweczyłby też ofiarę górników z Wujka.
Dzisiaj więc modlimy się o pomyślność dla nowej władzy Rzeczpospolitej. Módlmy się także o ducha jak najlepszej i jak najmądrzejszej współpracy między państwem i Kościołem. Współpracy opartej na szacunku, poszanowaniu autonomii i widzeniu dobra wspólnego.

Ale też, Bracia i Siostry, patrząc dziś na Eliasza, na Jana Chrzciciela i wspominając naszych pomordowanych tu Braci, módlmy się o odwagę dla nas. Obyśmy my sami, jako chrześcijanie nie byli miłośnikami tzw. świętego spokoju, ludźmi, którym jest wszystko jedno.

Dość pesymistycznie, a nawet przerażająco brzmią słowa francuskiego pisarza, eseisty i myśliciela Michela Houllebeqc’a, który w powieści „Uległość” pisze tak: „Kościół katolicki, utracił zdolność do przeciwstawienia się upadkowi obyczajów. Spójrzmy prawdzie w oczy: Europa Zachodnia doszła do tak odrażającego stanu rozkładu, że sama siebie nie jest w stanie uratować, nie bardziej niż starożytny Rzym w piątym wieku naszej ery. Średniowieczne chrześcijaństwo było wielką cywilizacją, której osiągnięcia artystyczne na zawsze pozostaną w pamięci ludzi: stopniowo jednak zatraciło ono grunt pod nogami, zawierało kolejne kompromisy, tym samym skazując się na zagładę? A dlaczego? Prawdę mówiąc stanowi to absolutną zagadkę…”.

To prawda, że zawsze wtedy, gdy chrześcijaństwo zawiera kompromis ze światem traci grunt pod nogami, osuwa się coraz bardziej i coraz dynamiczniej, przestając być istotne i ważne. Prawdą jest także, że dzieje się tak również w sytuacjach pojedynczych i osobistych. Gdy to ja, jako chrześcijanin i katolik, bojąc się takiego, czy innego Achaba, czy Heroda, takiej czy innej Izebel, lub Herodiady, idąc za anonimową większością, przestaję dbać o wierność zasadom, o wierność Słowu, o wierność nauce Kościoła.

Parafrazując słowa św. papieża Pawła VI można śmiało powiedzieć, że chrześcijaństwo jest piękne i czyni szczęśliwym, pod warunkiem, że nie jest zachowywane połowicznie. Gdy bowiem jest połowiczne, wówczas nie ma w sobie polotu, i nie uszczęśliwia. Przeciwnie: męczy, wyczerpuje i odstrasza.

Niestety, jako chrześcijanie, często jesteśmy zakamuflowanymi apateistami, którym wszystko jedno, którzy do religii mają stosunek obojętny, apatyczny. Nie zawracamy sobie głowy wiarą i rozważaniami na temat religii. Apateista to nie to samo, co ateista i nie to samo, co poszukujący. Podczas, gdy ateista ma w sobie namiętność i zapał wyznawcy nieistnienia Boga, a poszukujący, chce znaleźć, to czego szuka, apateiście jest wszystko obojętne. Wszystko mu jedno. Znajdzie, czy nie znajdzie, dojdzie, czy nie dojdzie, prawda, czy nie prawda. Wszystko jest jednakowo nieważne i bez znaczenia.

Gdy więc dziś jestem pytany, czy boję się zmiany władzy w Polsce, odpowiadam, że nie. Bo to nie zmiana władzy jest zagrożeniem dla Kościoła, ale nasza letniość, właśnie to apateistyczne wzruszenie ramionami. I beznamiętność.

Módlmy się więc dzisiaj o ogień. O wewnętrzny ogień wiary, o to, byśmy byli żarliwi, gorliwi, jacyś, a nie byle jacy. Módlmy się, by ogień, który został w nas zapalony w dniu chrztu św. nigdy nie zgasł, przeciwnie; by od niego zapalali się inni!

Modlimy się o to tu, wspominając te wielkie pochodnie, którymi byli, przepraszam: którymi są nasi Bracia – górnicy z Wujka.

„Odnów nas Boże i daj nam zbawienie”, śpiewaliśmy przed chwilą. O tak, odnów nas Boże i daj nam zbawienie, usłysz Pasterzu Izraela, Ty, który zasiadasz na cherubami! Wzbudź swą potęgę, wzbudź swą potęgę przede wszystkim w nas, w Twoich dzieciach, i przyjdź nam z pomocą (por. Ps 80,2-19).

Amen.
 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..