O łasce pojednania i tajemnicach, których nie pojmiemy, mówi ks. Sławomir Maćkowiak.
Marta Sudnik-Paluch: Posługuje Ksiądz w trzech siemianowickich szpitalach…
Ks. Sławomir Maćkowiak: Tak, w Centrum Leczenia Oparzeń, szpitalu miejskim i prywatnym szpitalu Nefrolux. W sumie to ponad 300 łóżek.
Jak to się stało, że został Ksiądz kapelanem?
Jestem otwarty na każdy dekret, a pierwszy raz z posługą do chorych trafiłem jako neoprezbiter na wakacyjnym zastępstwie. Skończyłem też Podyplomowe Studia Zespołowej Opieki Duszpasterskiej św. Jana Bożego na Uniwersytecie Jana Pawła II w Krakowie. Można powiedzieć, że jestem certyfikowanym kapelanem.
Czym w takim razie różni się spotkanie z chorym od spotkania z parafianinem?
Pracując w parafii, może i stykamy się z trudnymi przypadkami, ale nie tak często jak podczas posługi wśród chorych. Tu codziennie spotykamy ludzi cierpiących w bardzo różnym wieku, dotkniętych chorobą, często też mamy styczność ze śmiercią. Praktycznie codziennie mam do czynienia z odejściem jednego lub dwóch pacjentów, bardzo często przygotowuję chorych na ten moment. W Centrum Leczenia Oparzeń to nierzadko są ludzie młodzi.
Co cechuje dobrego kapelana?
Cierpliwość. Ona zawsze pomaga! Nawet jak ktoś zobaczy księdza i obróci się plecami, nie odpowie nic, życzę miłego dnia i zapowiadam, że przyjdę jutro. Nie można się obrażać, denerwować. Czasem trzeba więcej czasu, żeby do kogoś dotrzeć. Zdecydowanie lepiej działa uśmiech niż rzucanie gromów. W szpitalu często ludzie buntują się przeciwko cierpieniu, pytają: „Dlaczego ja? Dlaczego to mnie spotyka cierpienie?”. Żaden człowiek nie radzi sobie z tymi pytaniami. Musi zaakceptować ten stan i dojść do tego, że ze wsparciem drugiego człowieka jest łatwiej. A jeszcze lżej jest, kiedy w bólu towarzyszy Pan Jezus w Komunii Świętej. On nie zabiera cierpienia, ale pozwala zobaczyć jego sens, to, że wpisuje się ono w Jego zbawcze cierpienie. Naturalnie to jedna z tajemnic, których nigdy do końca nie zrozumiemy, ale możemy starać się szukać sensu naszego osobistego cierpienia.
Co zrobić, kiedy staje się w obliczu niewyobrażalnego cierpienia chorego? Ma Ksiądz swoje sprawdzone metody, by nawiązać kontakt?
Ludzie trafiają do szpitala z całym swoim bagażem życiowym. W tym kontekście spotkanie z kapelanem czasem przypomina bardziej zderzenie. Muszą się ze mną „oswoić”. Oczywiście są pacjenci, dla których jest to coś normalnego, proszą o spowiedź i Komunię Świętą. Jednak coraz więcej jest takich, którzy są zdziwieni moją obecnością. Z czasem zaczynają zauważać, że moja posługa wśród chorych jest potrzebna, że Pan Jezus jest potrzebny. To może być niesamowite wsparcie dla tych ludzi, przede wszystkim w procesie akceptacji sytuacji, w której się znaleźli. Zwłaszcza że w oparzeniówce pacjenci spędzają dwa, trzy miesiące.
A czy inaczej dokonuje się rozrachunków z przeszłością w obliczu choroby?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, muszę odwołać się do jednego z najtrudniejszych doświadczeń w ciągu 30 lat kapłaństwa: posługi na sześciu oddziałach covidowych. To było często spotkanie z człowiekiem umierającym. Nikt nie potrafił dać pacjentom gwarancji, że wyjdą z tego zdrowi. I proszę sobie wyobrazić: na dziesięciu pacjentów średnio dwóch lub trzech prosiło o przyjęcie sakramentów i chwilę rozmowy z księdzem. Modliłem się za pozostałych, oddawałem ich Panu, nic więcej zrobić nie mogłem. To było o tyle trudne, że dotąd często myślałem: brak czasu dla Boga, na modlitwę – to efekt obecnego pędu życia, w sytuacjach granicznych przyjdzie opamiętanie. A jednak mimo dostępu do sakramentów wielu nie decydowało się na to, by z nich skorzystać.
Ale to chyba też nie jest tak, że ma Ksiądz tylko doświadczenie tego oddalenia. Są chyba sytuacje, które dają nadzieję?
Często opowiadam o jednym zdarzeniu, które dla mnie jest znakiem łaski pojednania. To historia mężczyzny, pacjenta oddziału covidowego. Właściwie wydawało się, że ma szansę wrócić do zdrowia. Jego żona zadzwoniła do mnie późnym wieczorem, żebym koniecznie go odwiedził. Obiecałem, że będę rano. Około północy jeszcze raz przypomniała o swojej prośbie. Do szpitala dotarłem ok. 8.15. Kiedy wszedłem na oddział, on już czekał. Siedział na łóżku. Wyspowiadał się i przyjął sakrament namaszczenia chorych. Później od pielęgniarek dowiedziałem się, że po moim wyjściu zadzwonił do dzieci, żeby się pożegnać, wydać dyspozycje odnośnie do majątku, i zmarł. Nie trwało to nawet godzinę. Personel był w szoku, nie zdążyli go podłączyć do respiratora. On po prostu czekał na święte sakramenty, na Pana Jezusa – i odszedł spokojny. Wierzę, że on po prostu wymodlił sobie tę łaskę.
Przychodzi w takim momencie refleksja: „Po to jestem kapelanem”?
Tak, moim zadaniem jest pojednać z Bogiem i zaopatrzyć w sakramenty, pomóc spotkać się ze Zbawicielem. To wszystko mogę zrobić. Reszta należy do Pana Boga i człowieka, który przed Nim staje. W cierpieniu i w śmierci najlepiej widać tę tajemnicę Boga, której nigdy nie pojmiemy.•
marta.paluch@gosc.pl
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się