Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Siostra bocian

Na tłumnej procesji Bożego Ciała w Żorach jakaś kobieta z maleństwem wołała w stronę boromeuszek: „Siostro, siostro! To jest od waszej siostry dziecko!”. Miała rację.

Siostra Augustyna Milej ma mnóstwo dzieci, które urodziły się dzięki jej pomocy. Pomogła wielu parom, wcześniej latami starającym się o poczęcie. Zdjęcia niektórych maluchów wiszą teraz w korytarzach przychodni „Naturalnie” w Rybniku. Jest ginekologiem i naprotechnologiem. – Mówią na mnie „siostra bocian” – śmieje się.

Wychodzę za mąż

Wychowała się w Wodzisławiu Śląskim. Na chrzcie dostała imię Bernadeta. W dzieciństwie chciała iść do zakonu, ale jako nastolatka marzyła o założeniu rodziny i o wielu dzieciach. Codziennie modliła się o dobrego męża.

– Trochę przed powołaniem uciekałam, ale Pan Jezus dał sobie radę i ostatecznie nie uciekłam – wspomina. – Choć jeszcze rok przed wstąpieniem do zgromadzenia powiedziałam rodzicom, że wychodzę za mąż. Odpowiedzieli, że muszę przedtem skończyć szkołę. Już byłam pełnoletnia, więc skomentowałam: „Zobaczymy” – śmieje się.

Wspomina: – Chłopak kiedyś mi powiedział, że przestanie dla mnie palić. Bardzo się tym cieszyłam, myślałam, że gwiazdy zobaczę w niebie. Wchodziłam w Wodzisławiu w górę po stopniach. W połowie jakbym usłyszała głos Pana Jezusa. Mówił, że ja się tak cieszę, że ktoś dla mnie przestał palić, a w ogóle nie przejmuję się tym, że Ktoś umarł za mnie na krzyżu. Zaczęłam się poważnie zastanawiać. Zmieniłam też modlitwę o dobrego męża na modlitwę o wybór dobrej drogi życia.

Jej chłopak chyba też czuł, że ich związek nie przetrwa. Raz nawet powiedział, że wie, że ona nigdy nie będzie jego. Rozstali się.

Duchowość dziewczyny ukształtował Ruch Światło–Życie. W latach 70. XX wieku brała udział w rekolekcjach oazowych w Beskidach. Widziała, jak komunistyczne władze próbowały w tym przeszkadzać. W czasie wizyt milicji młodzi szybko rozchodzili się po górach, zamiast wracać do swoich gospodarzy. Jedną z tych oaz prowadził ks. Damian Zimoń, dziś arcybiskup senior.

Niemile widziana

Wstąpiła do sióstr boromeuszek. Poczuła, że to jej miejsce.

Zgromadzenie wysłało ją do Rzymu. Po zaledwie 1,5 roku nauki języka w 1992 r. przystąpiła do egzaminu na medycynę. Ku swojemu zaskoczeniu zdała. Zamieszkała w internacie z innymi studentkami. Uczyły się razem. Na początku studiów większość egzaminów obejmowała takie przedmioty jak chemia czy fizyka. Egzaminy, na których trzeba było bardzo sprawnie posługiwać się specjalistycznym, medycznym włoskim, na szczęście zaczęły się później. W 1998 r. skończyła medycynę, a w 2003 r. specjalizację z ginekologii.

Pracowała na misjach w Zambii. Gdy wróciła do Polski, okazało się, że nikt nie chciał zatrudnić siostry zakonnej – ginekologa. – Nazywam się Milej, ale byłam niemile widziana – wspomina. – Ostatecznie przyjął mnie w 2006 r. szpital w Rydułtowach. Pracowałam tam 10 lat i wspominam je bardzo pięknie – mówi.

Na jednym z kursów dla lekarzy dostała pokój dwuosobowy. – Grzecznie czekałam na współlokatorkę, żeby się nie wystraszyła. Wchodząc, zaskoczona powiedziała: „Ale ja jestem niewierząca!”. Odpowiedziałam: „Ja jestem wierząca, ale może tydzień wytrwamy”. Jednak po chwili lekarka, wychodząc z pokoju, powiedziała: „Idę zobaczyć, czy kolega nie dostał księdza na współlokatora”. W ten sposób mieszkałam w pokoju sama – śmieje się.

W jej pracy jest radość i są trudne chwile. Siostra Augustyna wspomina mądrego kolegę po fachu, który na początku jej zawodowej drogi powiedział: „Każdy lekarz ma swój cmentarzyk. Staraj się, żeby twój był jak najmniejszy”. – Poza tym życie ginekologa to ciągłe dyżury, nocki. Czasem pacjentka ma wysokie wymagania. Rozumiem ją, ona czuje się „niedoopiekowana”, chce, żeby ktoś ją potraktował po ludzku. Dla lekarza jednak łatwo wtedy o brak cierpliwości, wynikający ze zmęczenia i niedospania. Przepraszam wszystkich, których zawiodłam – mówi.

Mieszka w klasztorze w Żorach. Ma też dyżury internistyczne w szpitalu boromeuszek w Mikołowie.

Jako lekarz naprotechnolog pomogła wielu parom w staraniach o potomstwo. Oczywiście nie zawsze leczenie kończy się sukcesem. Widzi jednak, jak pary z czasem nieraz uspokajają się i zauważają, że bycie biologicznymi rodzicami może nie byłoby dla nich dobre. Są tacy, którzy dojrzewają do innego rodzaju macierzyństwa i ojcostwa; niektórzy korzystają z adopcji. – Jak się urodzą w nich rodzice, to też jest bardzo piękne. Pamiętam na przykład parę, która zaadoptowała dziewczynkę. Jednocześnie nie zamknęła się na dalsze leczenie. Okazało się, że w trudnym czasie załatwiania formalności, rozprawy w sprawie nadania córce nowego nazwiska, ta kobieta już była w ciąży. Urodził się chłopczyk. I choć z punktu widzenia medycyny nie powinno być więcej dzieci, po kilku latach, już bez żadnego leczenia, urodziły się im jeszcze bliźniaki – relacjonuje.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy