Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Ostatnia była twarz Matki Bożej

O chorowaniu z perspektywy menedżera służby zdrowia i pacjenta opowiada Małgorzata Smoleń.

Jestem zdania, że szkoda umiejętności lekarzy marnotrawić na zarządzanie. Mimo że nie mam wykształcenia medycznego, moje losy zawodowe tak się ułożyły, że zostałam dyrektorem ds. ekonomicznych w Wojewódzkim Szpitalu Wielospecjalistycznym nr 4 w Bytomiu. Moją pracą wspierałam wspaniałego lekarza śp. dr. Jerzego Pieniążka. W swoich działaniach zawsze kieruję się podstawowymi zasadami: służba zdrowia nie ma przynosić zysków, ale musi się bilansować, a pacjent jest najwyższym dobrem, jego godność jest najważniejsza.

Jestem żarcikiem

Wiem, że personel ceni pracę ze mną, bo jestem uparta, nie odpuszczam, ale też jasno stawiam warunki. Zawsze staram się poznać kulturę organizacji, ale także dbam o to, żeby być na bieżąco z przepisami – tu widać kolejną zaletę mojego oddzielenia od medycyny: mam czas na to, żeby się zapoznawać z nowymi wytycznymi. Zarządzanie szpitalem w tym zakresie niewiele różni się od zarządzania innymi przedsiębiorstwami. Tylko często decyzje są trudniejsze do podjęcia. W 2021 roku zaczęłam pracę w Piekarskim Centrum Medycznym Szpitala Miejskiego pw. św. Łukasza. Zaczęłam pracę 1 kwietnia. Zawsze żartuję, że jak zaczynam w nowym miejscu z taką datą, to dobrze mi się później pracuje, bo jestem takim „żarcikiem primaaprilisowym”. (śmiech) Jestem dumna z miejsca, w którym obecnie pracuję. Lubię rozmawiać z każdym pracownikiem, bez wyjątku. Może czasem to niedobrze, bo spędzam dużo czasu na korytarzach, zanim dotrę do gabinetu.

Przepraszam, to alarm, który przypomina mi, że mam wziąć tabletkę. Muszę o tym pamiętać, jestem jeszcze w trakcie rehabilitacji. Wrócę do pracy, ale już wiem, że zmienię swoje życie. Obiecałam to Matce Bożej. Choroba uświadomiła mi, że to nie praca jest najważniejsza, że już niczego nie muszę udowadniać.

Moja choroba: właściwie nie do końca wiadomo, jak ją nazwać. Lekarze skłaniają się raczej ku temu, że to powikłania pocovidowe. Zaczęło się w maju ubiegłego roku. Towarzyszyło mi nieustanne zmęczenie, ale zrzuciłam je na karb pracoholizmu. Kolejnym niepokojącym objawem była opadająca prawa powieka. Usłyszałam diagnozę: zapalenie nerwu twarzowego. Przy okazji po raz pierwszy od wielu lat zrobiłam tak szerokie badania. Wykryto guzki na tarczycy, ale nowotwór okazał się niezłośliwy. W sierpniu przeszłam operację usunięcia tarczycy. Trzy dni później byłam już w domu. Wydawało się, że niebezpieczeństwo minęło.

I ja mam syna

W październiku nagle zaczęłam mieć problemy z przełykaniem. 16 października problemy się nasiliły, wychodziłam z pracy i już nawet nie mogłam się napić wody. Dotarłam na nasz OIOM, powiedziałam, że nie umiem oddychać i straciłam przytomność. I proszę mi wierzyć: ostatnia twarz, jaką pamiętam, należała do Matki Bożej Piekarskiej. A ja Jej nie znałam… Trochę wstyd się przyznać, ale dotąd przez całe moje życie przyjaźniłam się z Matką Bożą Częstochowską, nawet parafia, do której należę, jest pod Jej wezwaniem. Zawsze powtarzałam: „Ona ma Syna i ja mam syna, więc się dogadujemy”. Nie przyjeżdżałam do bazyliki w Piekarach Śląskich. Dopiero kiedy wygrałam konkurs na dyrektora szpitala, zaczęłam poznawać te okolice.

Po raz pierwszy Matkę Piekarską zobaczyłam przy okazji spotkania amazonek z Piekar i z Chorwacji. Zostałam zaproszona, razem z przedstawicielami miasta, na Mszę św. To był taki moment w moim życiu, kiedy zastanawiałam się, czy dobrze wybrałam, że przeniosłam się do mniejszego szpitala. Po Mszy św. proboszcz zaprosił nas do siebie. Była okazja do rozmowy, zdjęć. Kto chciał, mógł dostać mały różaniec właśnie z Matką Bożą Piekarską. Wzięłam go i schowałam do torebki. Tego dnia, kiedy zaczęły się problemy z oddychaniem, chciałam wyjąć wodę z torebki i mój wzrok padł na różaniec i medalion z Maryją, który był na nim. Kiedy leżałam już na OIOM-ie, chciałam sobie porozmawiać z „moją koleżanką” Matką Bożą Częstochowską. Do tego momentu zawsze zamykałam wtedy oczy i pod powiekami widziałam Jej twarz. A tym razem zobaczyłam kogoś innego. „Kto to?” – zastanawiałam się. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że to Matka z Piekar. Powierzyłam Jej moją bezsilność. Oddałam się Bogu, mówiąc: „Bądź wola Twoja”.

Przyniósł nadzieję

Mam takie poczucie, że w mojej chorobie od początku byłam pod opieką świętych. Mój przyjaciel, proboszcz z Szeladzi, oddał mnie św. Szarbelowi i namaścił jego olejami. Moja przyjaciółka powierzyła mnie swojemu wujowi, o. Ludwikowi Wrodarczykowi, słudze Bożemu, który – jak ufamy – zostanie beatyfikowany. Spotkałam cudownych ludzi: oddanych lekarzy, pielęgniarki i opiekunów medycznych. Pomagali mi wspaniali specjaliści z Zabrza i Ochojca. Nie przestawali o mnie walczyć, mimo że siedem razy byłam podłączana do respiratora. Dzięki nim mocniej uwierzyłam w ludzi. W Ochojcu poznałam ks. Marcina – kapelana, który jako pierwszy przyniósł mi nadzieję i zrozumiał moje problemy. Wiedział, że nie bardzo umiem przełykać, więc codziennie przychodził do mnie z Krwią Pana Jezusa.

Kiedy tylko zaczęłam chodzić po schodach, poprosiłam męża, żeby poszedł ze mną do kaplicy. Ze zdziwieniem odkryłam, że jej patronką jest Matka Boża Piekarska! Wiedziałam już, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Zamówiłam dziękczynne wota: jedno będzie w Piekarach, a drugie w Częstochowie. I obiecałam Maryi, że zmienię życie: pracy nie odpuszczę, bo 1 marca chcę wrócić, ale na pewno zwolnię.

Dzięki chorobie nabrałam też nowej perspektywy. Obserwowałam szpitale z perspektywy pacjenta i już mam pomysły, w którą stronę powinny iść zmiany w piekarskim szpitalu. Zauważyłam, że potrzeba nam więcej opiekunów medycznych. W czasie, kiedy pielęgniarki wykonują swoje zadania: podłączają kroplówki, pobierają krew, opiekun to najlepszy przyjaciel pacjenta. Na bieżąco może zajmować się jego potrzebami. To jedna z tych obserwacji.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy