Dotyczyła nie tylko Jezusa. Droga krzyżowa to również droga Jego Matki. Tej, którą dziś matki proszą o ratunek dla swoich dzieci.
Matki dramat zaczyna się tam, gdzie zaczyna się choroba dziecka. Tak ma Maria. U starszej z córek zdiagnozowano nowotwór piersi. Przeszła operację. Próbowały odetchnąć z ulgą, ale nie było im to dane. Po dwóch latach okazało się, że zaczyna ją boleć miednica i obie nogi. Rezonans magnetyczny ujawnił przerzuty na kości. "Wyjechałam do Lourdes błagać o jej zdrowie. Cóż mogę innego zrobić" - Maria pogrążona jest w smutku i ogromnym niepokoju, bo nie może towarzyszyć córce z bliska. Niestety ta mieszka w Anglii. To nie jest odległość nie do pokonania, tylko że Maria sama jest schorowana, czeka na kolejne operacje, wizyty u lekarza. Do córki będzie mogła wyjechać dopiero gdzieś około Bożego Narodzenia. Dobrze, że w Anglii jest również druga córka. Ona może wspierać swoją siostrę. Chociaż tyle pociechy. Maria mówi o sobie, że jest osobą głęboko wierzącą. "Modlę się dniami i nocami, ale trudno mi się z tym pogodzić. Córka ma troje dzieci, sama jest mocno podłamana, chociaż nie pokazuje tego. Boję się o jej psychikę, aby się nie załamała. Ona jest pielęgniarką, wie co znaczą przerzuty" - Maria chciałaby jej pomóc, głęboko wierzy w cud. Martwi się, że córka wszystkiego jej nie mówi, żeby jej bardziej nie przygnębiać. Teraz w Lourdes, stając przy kolejnych stacjach drogi krzyżowej, głośno wypowiada intencję. "Jezu, proszę o szczęśliwy przebieg operacji córki". Jest ona leczona metodą innowacyjną, najbliższe dni mają pokazać, co organizm osiągnął, jak podjął się walki o życie. Nie dopuszcza do siebie myśli, że córka mogłaby odejść i choć te myśli wracają, stara się je wyprzeć modlitwą, coraz bardziej żarliwą. "Najważniejsza jest dla mnie modlitwa i moje chore dziecko, o które w Lourdes walczę".
Walczy o duszę syna
Tak zwyczajnie Beata prosiła na Drodze Krzyżowej w Lourdes. Powiedziała: "O miłość w rodzinie, między dziećmi i nami wszystkimi". Te słowa miały głęboko ukryte drugie dno. Beata ma dwoje dzieci, dorosłe już, mogące dokonywać własnych wyborów. Córka oczekuje dziecka. Beata martwiła się, czy mimo wychowania, które otrzymała, mimo wartości jej wpajanych zechce ochrzcić dziecko, a jeśli tak, to czy zrobi to zaraz po narodzinach, czy będzie czekać, jak to dziś w modzie pół roku, a może rok. Uszczęśliwiła ją decyzja dzieci. Będą chrzciny. Będzie kościół, oddane dziecka w opiekę Jezusowi, Maryi. Ale prędko okazało się, że znalezienie chrzestnych to nie lada problem. Żeby byli godni, by byli nie tylko wierzący, ale i praktykujący, a wreszcie by nie odmówili. Niestety były osoby, które nie chciały przyjąć tej zaszczytnej roli. Powiedziały "Dziękujemy, nie będziemy chrzestnymi". I wtedy córka wybrała swojego brata. Rzecz oczywista? Nie do końca. Brat mówi o sobie do Beaty "Mamo, ja jestem wierzący, ale nie będę chodził do kościoła". Jak do tego doszło? Beata wini pandemię. To wówczas jej dorosły już syn nie chciał uczestniczyć w mszy zdalnej, nie podobała mu się taka formuła, powiedział mamie, że ten sposób go nie interesuje. Pojawiło się też w życiu młodego człowieka wiele pytań, na które nie znajdował odpowiedzi. Wyprowadził się z domu, a matka nie chce ingerować w jego życie, nie chce się narzucać. Próbowała podejmować rozmowy. Ale ponieważ syn "pogniewał się na Pana Boga", skapitulowała, przynajmniej pozornie. Ale poczęła się Klara. Został zaproszony do towarzyszenia w jej rozwoju duchowym jako ojciec chrzestny. Wie, że będzie musiał iść do kościoła, że musi odbyć spowiedź i wrócić do praktyk religijnych, a przede wszystkim wzbudzić żarliwość religijną w swoim sercu.
To tu pod krzyżem Beata modliła się o jego nawrócenie. O podjęcie decyzji. Na Drodze Krzyżowej w Lourdes modliła się o to. I jeszcze tego dnia zadzwonił telefon. Jak była szczęśliwa, kiedy syn powiedział, że był w swojej parafii po potrzebne dokumenty, że długo rozmawiał z księdzem, że pójdzie do spowiedzi. Będzie ojcem chrzestnym Klary. "Jezu, nic więcej, nic więcej nie potrzeba do szczęścia. Byle dzieci były blisko Ciebie. Tylko i aż tyle"
Byle było zdrowe
Agata też płacze. Jej dzieci po wielu latach doczekały się córki. Nie biologicznej, ale adopcyjnej. Radość jest ogromna. "Jestem babcią od miesiąca", "Już babcią?" "Tak, jak tylko wnusia pojawiła się w domu, powiedziałam, że jestem jej babcią i że nikomu jej nie oddamy, że jest nasza" - Beata jest taka szczęśliwa. Ale to normalne, prawda? Bo gdy dzieci są szczęśliwe, to wszystkie matki też promienieją radością. A Beata tak bardzo chciała dla nich tego dziecka. To nic, że są pewne problemy. Być może mała ma FAS. Dziś nauka poszła tak daleko, specjaliści potrafią pomóc tak bardzo, że nie boi się choroby. Wie, że będzie można dziecku pomóc. A zresztą od czego jest babcia, będzie służyła również swoją osobą. Kiedy staje pod krzyżem w Lourdes, prosi głośno o cierpliwość dla swoich dzieci. "Wie pani, kiedy długo nie ma dziecka, kiedy ludzie dojrzewają, wchodzą w swoje lata, to zaczynają stawać się niecierpliwi, a przecież takie małe dziecko wymaga cierpliwości, dlatego o nią się modlę".
O wyjście z nałogów, o potomstwo, w podziękowaniu za cud uzdrowienia, za rodzinę, za teściów i rodziców, za moją parafię, za wspólnotę - do nieba w Lourdes płynęły szeroką rzeką westchnienia i kolejne intencje. Będą wysłuchane. Tylko trzeba cierpliwie poczekać.