O Opatrzności, koordynacji działań i przyjmowaniu uchodźców pod swój dach mówi ks. Łukasz Stawarz, dyrektor Caritas Archidiecezji Katowickiej.
Dobromiła Salik: Jako Caritas podjęliście wyzwanie chwili. Efekty są widoczne. Ale to nie tylko „praca ludzka”, prawda? Czy czuje się Ksiądz narzędziem Opatrzności?
ks. Łukasz Stawarz: Tak, wciąż są takie sytuacje. Ktoś zgłasza na przykład gotowość pomocy i wkrótce przychodzi prośba. Zazwyczaj taka jest kolejność. Wtedy wystarczy kojarzyć fakty i łączyć ludzi – odważnie, ale też rozważnie.
Czasami musimy być asertywni i odrzucić jakąś propozycję, gdy czujemy, że to może nie być dobre dla wizerunku Caritas; że może być źle odebrane. Zaproponowano nam na przykład przewiezienie z Ukrainy do Polski sprzętu szkoleniowego potrzebnego studentom, którzy uciekli przed wojną i chcą u nas kontynuować studia. Mimo że to szlachetna misja na rzecz uchodźców, przez wielu mogłaby być niezrozumiana. Transporty humanitarne jadą tylko w jedną stronę – do Ukrainy, natomiast do Polski wracają już puste ciężarówki.
Uczenie się tego rozeznawania i logistyki było trudne?
Caritas ma doświadczenie, bo współdziała na co dzień z samorządami, z urzędem marszałkowskim i wojewódzkim, z włodarzami miast, powiatów, gmin. Pewne procedury mamy wypracowane; uczestniczymy w konferencjach, które organizują urząd wojewódzki i Caritas Polska. Od 27 lutego ściśle współpracujemy ze Śląskim Urzędem Wojewódzkim w Katowicach. Na prośbę wojewody śląskiego nasza katowicka centrala Caritas stała się punktem recepcyjnym dla całego województwa śląskiego. Przez dwa tygodnie codziennie zajmowaliśmy się 200, a czasem 300 osobami. Później powstał drugi punkt w seminarium. Przeszliśmy jakby przyspieszony kurs właściwego pomagania. Obecnie pierwszym punktem kontaktowym jest plac Sejmu Śląskiego. Uchodźcami zajmuje się wielu pracowników. Ważni są tłumacze. Dzieci też próbują rozmawiać; mówią po ukraińsku i oczekują odpowiedzi w swoim języku, z czego wynikają różne zabawne sytuacje. Jedno chciało czegoś, co brzmiało jak „gruszki”. Wolontariusz był gotowy pójść po owoce do sklepu, został jednak powstrzymany przez tłumacza, który wyjaśnił mu, że іграшки [ihraszky] to w języku ukraińskim zabawki! Wśród tłumaczy pojawili się też – co ciekawe – wolontariusze księża, którzy znają język rosyjski czy ukraiński i ofiarowali swoją gotowość. Spędzali czas z uchodźcami, byli dla nich. To bardzo ważne, bo uchodźcy często chcą mówić o tym, co przeżyli i przeżywają.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się