O wojnie w Ukrainie widzianej od wewnątrz opowiada ks. Jacek Kocur, śląski proboszcz i budowniczy kościoła św. Michała Archanioła we lwowskiej dzielnicy Sichów.
W parafii z duszpasterskiego punktu widzenia wszystko było na dobrej drodze. Kandydaci na ministrantów, rozwijające się przedszkole, na dniach mieliśmy zawiązać dwa nowe kręgi Domowego Kościoła. Jeszcze we wtorek przed wybuchem wojny urządziliśmy zabawę karnawałową dla dzieci z ochronki. Czuliśmy, że coś wisi w powietrzu, ale nie przypuszczaliśmy, że w jednej chwili runą w zgliszczach zbrojnego ataku nasze plany i fundamentalne poczucie bezpieczeństwa.
Walka z Goliatem
24 lutego wczesnym rankiem zbudziły nas syreny. To było straszne, a z każdą napływającą informacją coraz bardziej przerażające. Chciałem wierzyć, że to tylko sen, że za chwile się obudzę i wszystko będzie jak wcześniej. Rzeczywistość jednak nie pozostawiała złudzeń. Nieprawdopodobne korki, pospolite ruszenie do sklepów i coraz częściej pojawiająca się myśl, że za dwie doby nie będzie Ukrainy na mapie Europy. To nie był sen.
Nadzieja zaczęła się odradzać wraz z kolejnymi wiadomościami z frontu. Odwaga naszych żołnierzy, mądrość dowódców, kolejne zwycięstwa nad rosyjskim Goliatem. Bez względu na to, jak potoczą się losy tej bezsensownej wojny, wszyscy walczący o wolność Ukrainy już teraz okrzyknięci zostali bohaterami.
Przez pierwsze siedem dni po kilka dobrych godzin dziennie rozmawiałem przez telefon. Setki osób, które zapewniały o modlitwie i oferowały konkretną pomoc. Rodzina, biskupi, koledzy księża, przyjaciele z Orzesza, Suszca i wielu innych miejsc, nawet ci, z którymi przez lata nie miałem żadnego kontaktu. Dzwonił abp Wiktor, aby zapytać, czy wracam do Polski. Ale wiem, że chcę i muszę tu zostać.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się